„Zdążyć przed Panem Bogiem” to wywiad rzeka przeprowadzony przez Hannę Krall z ostatnim żyjącym przywódcą powstania w getcie warszawskim – Markiem Edelmanem. Przedstawia on dramatyczny obraz tamtych wydarzeń z perspektywy zaangażowanego w nie młodego człowieka. Kontrowersyjna publikacja mija się często z utartym, martyrologicznym obrazem powstania, przez co Edelman wielokrotnie był krytykowany. Oprócz wspomnień wojennych wywiad zawiera również ważne elementy życiorysu Marka Edelmana, który nie skończył się na członkostwie w ŻOB. Dotyka m.in. jego praktyki lekarskiej i znajomości z wybitnym polskim chirurgiem – profesorem Janem Mollem.
Spis treści
Hanna Krall przeprowadza wywiad z ostatnim żyjącym przywódcą powstania w getcie warszawskim, Markiem Edelmanem. Początkowo rozmowa dotyczy początków zrywu, strzałów, które zbudziły mężczyznę. Podaje on szczegóły ostrzelania esesmanów z białą flagą. Edelman wspomina również Mordechaja Anielewicza-pierwszego przywódcę i kontrowersje w jego życiorysie. Padają również szczegóły mianowania Edelmana dowódcą powstania i bohaterskiej śmierci Michała Klepfisza.
Rozmowa z Hanną Krall to wiele osobistych wspomnień z wnętrza warszawskiego getta. Edelman opowiada swojej rozmówczyni fakty, które umknęły gdzieś w całkowitym rozrachunku historycznym. Pracując zarazem jako goniec w szpitalu, codziennie wyciągał dla ŻOB-u ludzi z transportów do Treblinki. Obok niego czterysta tysięcy ludzi poszło na śmierć, on mógł uratować jedynie kilku. Poznajemy przy tym przerażający opis głodu w getcie, ludzi umierających z wycieńczenia na ulicach. Istotne szczegóły tych dramatycznych wydarzeń są często chaotyczne i przeplatane opowieściami o konkretnych bohaterach-przyjaciołach mężczyzny. Dla uczestnika była to bowiem chronologia umierania, niezwykle szybka, będąca raczej zlepkiem straszliwych scen, a nie historią z podręcznika. Edelman przedstawia to jako sytuację skrajną-niemożliwą do ujęcia w normy moralne przyjęte poza gettem i nie do zrozumienia dla cywilizowanego świata.
Właśnie dlatego podejmuje również temat podejścia innych ludzi do jego wywiadu oraz podawanych szczegółów. Wielu Żydów wypominało Markowi Edelmanowi "rewelacje" o bohaterskich powstańcach, czy dementowanie utartych legend. Sam rozmówca Hanny Krall spotkał się wielokrotnie z niezrozumieniem środowisk politycznych i żydowskich, kiedy relacjonował te wydarzenia. Jego język był zbyt prosty, rzeczowy. Sam nie urastał do rangi herosa. Żydzi spoza Europy dziwili się też "bezsilności" ludzi wywiezionych do Treblinki. Nie mogli zrozumieć braku oporu z ich strony. Edelman wielokrotnie podejmuje ten temat. Jego zdaniem nie ma sensu tłumaczyć ludziom po tylu latach wydarzeń z getta. Kto nie przeżył powstania, ten tego nie zrozumie. Nie chciał nawet wystąpić w filmie Andrzeja Wajdy o działaniach ŻOB-u. Tak samo przestał walczyć z postępującą mitologizacją wydarzeń, ludzie bowiem potrzebowali "pięknego symbolu". Śmierć w getcie była tymczasem brzydka, pełna strachu i brudu.
Ważnym elementem wywiadu jest kariera Marka Edelmana jako lekarza oraz jego znajomość z Profesorem-wybitnym chirurgiem, Janem Mollem. Edelman i kilku innych wybitnych specjalistów zawsze mobilizowali doktora do nowatorskich zabiegów, pomimo iż ten obawiał się posądzenia o eksperymentowanie na pacjentach. Ważnym elementem całego dzieła jest porównanie pracy Edelmana-lekarza i Edelmana-bojownika. Tak jak w getcie, na sali operacyjnej podejmuje on walkę o życie ludzkie z Bogiem. Gdy ten chce zgasić płomień życia, lekarz osłania bodaj na momencik. Ta chwila jest bowiem możliwością przeżycia czegoś dobrego, jest więc bezcenna. Jeżeli zaś nie może tego zrobić, daje pacjentom godną śmierć. Taką, której nie mieli jego towarzysze z getta.
Hanna Krall pyta swojego rozmówcę o czerwony sweter, który miał na sobie w dzień wybuchu powstania. Początkowo nie znamy imienia opowiadającego lekarza. Po pewnym czasie przestaje być on jednak anonimowy. To Marek Edelman – ostatni żyjący przywódca powstania w getcie warszawskim. Przypomina sobie, że tamtego dnia (19 kwietnia 1943 roku) obudziły go strzały. Słyszane były z oddali, dlatego początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Poszedł na spotkanie z Zygmuntem, chłopakiem przynoszącym broń do getta. Znajomy nie wierzył w możliwość własnego przeżycia starć, dlatego prosił Edelmana o odnalezienie jego córki, ukrywającej się w zamojskim klasztorze.
W czasie niewielkiego rekonesansu młodzi bojownicy spotkali grupkę Niemców. Rozważali atak na nich, zrezygnowali jednak. Przydzielonym im rejonem była fabryka szczotek, którą zaminowano. Następnego dnia odpalono ładunki, kiedy okupant podszedł pod drzwi budynku. Po eksplozji Niemcy zaczęli zdobywać perymetr, broniony przez czterdziestu bojowników, w tym Edelmana. Wieczorem przysłano do nich delegację z białą flagą. Żydzi ostrzelali wysłanników, nie udało im się nikogo trafić. Potem w raportach Stroopa zostali za to nazwani bandytami. Oni jednak uznali, że Niemcy nie zasługiwali na pardon, skoro sami go nie okazywali. Na pytanie o powód rozpoczęcia powstania 19 kwietnia Edelman wyjaśnił prozaicznie, że spowodowała to informacja o likwidacji getta, która dotarła do nich ze strony aryjskiej. Dzień wcześniej u Mordechaja Anielewicza zebrał się sztab, złożony z pięciu chłopaków średnio dwudziestodwuletnich. Tam wyznaczono rewiry działania dla poszczególnych grup.
Edelman wspomina Anielewicza sprzed wojny. Był to człowiek pełen werwy, wiecznie głodny. Wiązała się z nim pewna kontrowersyjna opowieść, przez którą Edelman miał potem kłopoty. Otóż matka Anielewicza handlowała rybami i prosiła syna o malowanie im skrzeli na czerwono, by wyglądały na świeże. Nie pasowało to do obrazu dzielnego przywódcy powstania i obruszyło wielu Żydów po wojnie. Sam Anielewicz wierzył w zwycięstwo, ale po wybuchu powstania zasiewał defetyzm. Ożywił się jedynie na wieść o możliwej pomocy AK, sam Edelman w nią nie wierzył. Wysłannik ŻOB został bowiem pojmany i spalony żywcem. 8 maja w bunkrze przy Miłej 18 Anielewicz, jego dziewczyna i osiemdziesięciu innych Żydów popełniło zbiorowe samobójstwo. Wielu uznało go za symboliczny, Edelman określił jako histerię i marnowanie amunicji. Jako przywódca, rozmówca Hanny Krall starał się utrzymać bojowego ducha wśród ludzi. Po latach stwierdził, że denerwował się wtedy mniej niż teraz, gdy jako lekarz codziennie podejmuje decyzje o krytycznym znaczeniu dla ludzkiego życia. Wtedy największym zmartwieniem Edelmana, jak i reszty bojowników, była reakcja świata na ich zryw. Bali się śmierci w zapomnieniu, którą symbolizowała karuzela po aryjskiej stronie. Dlatego tak ważna była wiadomość o odznaczeniu pośmiertnym Virtuti Militari dla Michała Klepfisza. Bojownik rzucił się na karabin maszynowy, by zasłonić swoich kolegów i umożliwić im tym samym wyjście z przygwożdżenia oraz kontratak.
Edelman wspomina swoje wystawanie na Umschlagplatzu. Niemcy wywieźli z niego w dniach 22 lipca – 8 września 1942 r. czterysta tysięcy ludzi do komór gazowych Treblinki. Bojownicy wiedzieli o celu transportów dzięki Zygmuntowi i starali się uświadomić mieszkańców getta przy pomocy konspiracyjnej gazety. Nikt nie chciał jednak wierzyć straszliwą prawdę, Niemcy nie marnowaliby przecież tyle chleba rozdawanego dla zapędzonych do wagonów. Edelman wspomina, że odprowadził ich niejako do tych komór, ponieważ miał za zadanie stać na wejściu i wyłapywać ludzi przydatnych ŻOB. Musiał być nieraz bezwzględny, dokonywać selekcji między ofiarami. Niemcy wykazywali się jednak jeszcze większym okrucieństwem i perfidią. Aby nakłonić ludzi do transportów, najpierw stosowali tzw. numerki życia. Dawały one chwilową „nietykalność” dla posiadacza, z czasem jednak po cichu zaczęto i ich wywozić. Edelman wspomina plotkę o pozostawianiu posiadaczy maszyn do szycia, co spowodowało szaleństwo ich kupowania. W końcu zaczęto rozdawać marmoladę i chleb, co ostatecznie przekonało wygłodniałych Żydów. Spokojnie szli na plac, gdzie już czekały wagony jadące ku śmierci.
Obok placu znajdował się szpital, gdzie bohater wywiadu pracował jako goniec. Gdy zapadła wiadomość o jego likwidacji, pracująca tam lekarka podała dzieciom cyjanek. Oszczędziła tym samym pacjentom śmierci w komorze gazowej, sama jednak nie mogła popełnić samobójstwa. Według Edelmana był to akt poświęcenia.
Były bojownik wspomina również samobójstwo Adama Czerniakowa – przewodniczącego gminy żydowskiej. Według lekarza uczynił on swoją śmierć sprawą prywatną, bez nadania jej wartości dla sprawy żydowskiej. Jako osoba ważna mógł zrobić wszak znacznie więcej.
Wywiad Edelmana wzbudził ogromne kontrowersje pośród środowisk żydowskich. Ostatniemu przywódcy powstania zarzucano, że odziera wydarzenia i samych bojowników z heroicznej godności. Wysyłano listy protestacyjne do gazet, żądano sprostowań. Przede wszystkim bolała czytelników sprawa Anielewicza, na którego źle działała sprawa malowania skrzeli sprzedawanych przez matkę ryb. Mężczyzna wspomina również list Niemca, który jako młody żołnierz Wehrmachtu był na terenie getta i widział ciała przykryte papierami.
W 1963 roku Edelman spotkał się z przywódcami żydowskich związków, które dawały pieniądze na broń dla powstańców. Musiał wtedy niezwykle mocno cedzić słowa, aby jego prostolinijna szczerość o tamtych wydarzeniach nikogo nie „uraziła”. Pamiętał bowiem reakcję ludzi w USA na raporty sporządzone przez „Wacława”. Amerykanie wyrazili wręcz swoje obawy, że opisane tam rzeczy nie mogą być traktowane poważnie. Edelman zrozumiał więc, że człowiek, który nie przeżył potworności getta i powstania nie może zrozumieć kogoś jego pokroju. Lekarz wspomina, jak próbowano wymusić na nim zmianę swojej wersji liczby powstańców. Mężczyzna uparcie twierdził, że było ich dwustu dwudziestu, tymczasem opinia publiczna chciała liczby dochodzącej nawet do sześciuset. Na jego niekorzyść działał fakt, że niektórzy ocaleni podawali właśnie taką liczebność. Wymuszono na nim również milczenie o sprawie ryb, które wedle „oficjalnej” wersji miała malować matka Anielewicza, nie on sam. Edelman rozumiał, że nie spełnia wymagań ludzi, co do mówienia o powstaniu. Szczególnie mocno doświadczył tego podczas składania raportu przedstawicielom partii politycznych. Nie potrafił przemawiać z patosem i nienawiścią do Niemców. Mówił rzeczowo, zdobył się nawet na pochwalenie bitności wroga. Twierdził, że gdyby mieli lepsze wyszkolenie i więcej broni, mogliby zabić więcej okupantów.
Z tą sprawą wiąże się również jego refleksja na temat typów ludzi i przeznaczonej im śmierci. Jadąc tramwajem na spotkanie z aparatczykami, poczuł się nagle brzydki. We własnym umyśle przypominał karykaturę Żyda z plakatu, tymczasem tramwaj pełen był czystych i rumianych ludzi. Gdy wysiadł, starał się przemknąć ulicą niezauważony. Wtedy też przypomniał sobie rozmowę telewizyjną o Krystynie Krahelskiej – pięknej dziewczynie, modelce do pomnika syrenki warszawskiej i autorce pieśni „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Zginęła ona, biegnąc przez łan słoneczników. Miała piękną śmierć, tak jak piękne życie. Tymczasem w getcie ludzie byli brudni, głodni, wychudzeni. Umierali, padając na twarz z wycieńczenia. Byli brzydcy, mieli też brzydką śmierć, o której nikt nie chciał słuchać.
Edelman wspomina tutaj życie w getcie. Opisuje ciągły głód, ludzi słabnących w czasie marszu na ulicy. Szokuje relacją o przeszukiwaniu śmietników i dzieciach kradnących paczki przechodniom. Pewnego dnia widział, jak zaatakowano sieroty, którym przywieziono jedzenie. Ryfka Urman nadgryzła ciało swojego własnego syna. W szpitalu pacjenci dostawali dziennie pół jajka w proszku i tabletkę witamin. Lekarze dzielili wspólnie swoje racje z pielęgniarkami, musieli jednak kryć to przed chorymi. Wszyscy byli opuchnięci z głodu.
Lekarze starali się nadać tej agonii jakieś znaczenie. Mając ku temu niepowtarzalną okazję, prowadzili szczegółowe badania na temat rozwoju i przebiegu choroby głodowej. Nie dokończono ich jednak ze względu na likwidacje getta. Przeżyła jedynie doktor Teodozja Goliborska, która wyjechała potem do Austrii. Tam jednak jej badania okazały się niepotrzebne. Ludzie na zachodzie byli wręcz za dobrze odżywieni, choroba głodowa była tam abstrakcją. Tutaj w reportażu następuje dokładny opis trzech stadiów tej przypadłości.
Kolejny fragment tekstu to wspomnienie osoby profesora Jana Molla – wybitnego polskiego kardiochirurga, którego asystentem był Edelman. Nazywany tutaj Profesorem, podczas wojny operował partyzantów i żołnierzy w radomskim szpitalu św. Kazimierza. Opatrywał tam głowy, operował brzuchy oraz serca. Wtedy po raz pierwszy zobaczył na własne oczy ten bijący organ, który odegra decydującą rolę w jego dalszej karierze. Wojenne lata to doskonalenie sztuki chirurgicznej Profesora. W 1947 roku po raz pierwszy na terenie Polski dokonano operacji na otwartym sercu. Chirurgiem był Szwed, profesor Crafoord, Moll asystował specjaliście. Dzięki zdobytemu doświadczeniu Profesor uratował wielu ludzi. Panu Rudnemu przeszczepił żyłę z nogi do serca, pani Bubnerowej zmienił bieg krwi w tym organie, zaś panu Rzewuskiemu przeszczepił żyłę jako pacjentowi w stanie zawału. Wszelkie te nowatorskie sposoby leczenia wywołują wiele strachu u Molla. Bał się on bowiem posądzenia o eksperymentowanie na własnych pacjentach i ostracyzm środowiska lekarskiego. Przed każdą operacją chciał uciekać, powstrzymywał konwulsje rąk. Wiedział, jednak że takie zachowanie byłoby bezcelowe, dlatego wracał na salę operacyjną za każdym razem.
Edelman stanowił w wielu wypadkach motor napędowy tych nowatorskich operacji. Profesor Moll zawsze wahał się przed takimi wyzwaniami, mimo swoich ogromnych zdolności. Łódzkiego chirurga wspomagała również doktor Aga Żuchowska, równie wybitna specjalistka. Kiedy jednak naciski ze strony innych lekarzy są zbyt duże, Profesor zawsze radzi się docent Wróblównę. Ta często doradza poczekać i obserwować reakcję serca, jednak są przypadki, które nie cierpią zwłoki. Wtedy Moll przystępuje do dzieła bez wahania. Życie ludzkie jest bowiem najwyższą wartością.
Autorka ponagla Marka Edelmana po raz kolejny, ponieważ zbacza on z tematu powstania. Podejmuje za to tematykę nagrody imienia swojej koleżanki po fachu, Elżbiety Chętkowskiej. Ta utalentowana lekarka jest autorką książki Zawał serca i również współpracowała z Profesorem.
W getcie Edelman również miał do czynienia ze szpitalem. Pracował jako goniec donoszący codziennie krew chorych na tyfus do placówki epidemiologicznej po aryjskiej stronie. Potem zajmował miejsce przy branie Umschlagplatzu. Lekarze wiedzieli o jego ponurej powinności, przezornie jednak milczeli. Tymczasem obok Edelmana przeszło na śmierć ponad czterysta tysięcy ludzi.
Film „Requiem dla 50000” ukazał scenę, w której ludzie ci idą do wagonów z bochenkami chleba. Przedstawiono płaczące dzieci, starców i kobiety. W pewnym momencie przesłania ich dym, zagłuszają strzały. Edelman kategorycznie nie zgadza się na słowa Krall, że to dobre rozwiązanie. Dla niego umrzeć komorze gazowej to śmierć trudniejsza i wymagająca więcej siły niż ta w bitwie. Ci, którzy pokornie poszli do wagonów, nie byli według niego mniej ważni, niż inne ofiary wojny.
Kolejny fragment podejmuje tematykę ucieczki Żydów z Europy. Ci bogatsi emigrowali do bezpiecznych krajów, robili kariery. Edelman należał do warstw ubogich, nie był też szczególnie uzdolniony. Utrata matki w wieku czternastu lat zmusiła go do szybkiego podjęcia pracy zarobkowej. Przed wojną namawiał swoich żydowskich kolegów do pozostania w Polsce. Wierzył, że wkrótce nastanie socjalizm i poziom życia będzie lepszy. We wrześniu 1939 roku postanowił zostać właśnie z powodu namawiania innych. Chciał być tym samym uczciwym człowiekiem. Po wojnie proponowano mu emigrację do USA. Wojna zmieniła jednak Edelmana w sposób niewyobrażalny dla tych ludzi. Widział, jak czterysta tysięcy Żydów wysłano do Treblinki, odprowadzał ich do wagonów. Rozmówczyni nie pyta go o powody pozostania w kraju, Edelman wydaje się jednak wzburzony samą koncepcją. Temat zostaje więc zmieniony na opowieść o kwiatach. Rozmówca Krall od trzydziestu lat dostaje bukiet żółtych kwiatów od anonimowej osoby, zawsze w rocznicę powstania. Nie otrzymał ich tylko w roku 1968, co wzbudziło jego przykrość.
Historia wydaje się dla Krall kiczowata, tak jak opowieść o dających Edelmanowi bułki prostytutkach z getta. Lekarz stwierdza, że one również nie pasują do stworzonego mitu tego miejsca, powinny być Joannami D’arc. Tymczasem były to zaradne i miłe dziewczyny, Edelman poznał w bunkrze na Miłej nawet ich alfonsa. Następnego dnia popełniono tam zbiorowe samobójstwo, dziewczyny były jednak w innym schronie. Kiedy jego oddział przedostawał się kanałami, prostytutki chciały iść z nimi. Z jakiegoś powodu, o którym nie chce mówić, Edelman na to nie pozwolił. Zapytany o możliwość ucieczki na stronę aryjską, lekarz odpowiada, iż miał ją codziennie jako goniec. Nie skorzystał z niej jednak tak samo, jak nie chciał być przywódcą powstania. Miał nim zostać niejaki „Adam”, posiadał bowiem przedwojenne przeszkolenie wojskowe. Po jednej z łapanek załamał się jednak i popadł w defetyzm, dlatego to Edelman zajął stanowisko dowódcy.
Aby przetrwać w getcie, należało podtrzymywać poczucie sensu życia. Znajdowano go w zajęciu oraz w innym człowieku. Edelman pilnował bramy Umschlagplatzu, inni swoich bliskich. Miłość była wtedy wszędzie, ponieważ jej potrzebowano. Razem z zajęciem dawała możliwość uratowania człowieczeństwa i resztek godności. Ratunek przed wywózką można było zaś znaleźć dzięki chorobie. Niemcy nie chcieli wzbudzać paniki i do ostatniego momentu utrzymywali, że wywożą ludzi do pracy. Dlatego oszczędzali chorych. Wykorzystywały to uczennice szkoły pielęgniarskiej Luby Blumowej, pracujące w ambulatorium niedaleko Umschlagplatzu. Łamiąc ludziom nogi, ratowały ich od Treblinki.
Edelman wspomina również horror tamtych wydarzeń, którego nikt spoza getta nie może zrozumieć. Ludzi oczekujących na wywózkę w trzypiętrowym budynku, zwieńczonym salą gimnastyczną. Stłoczonych tak, że leżeli na podłodze. Mężczyzna wspomina gwałt kilku Ukraińców na młodej Żydówce. Nikt wtedy nie zareagował, nawet on sam. Uważa, że nie ma sensu o tym opowiadać, ponieważ to zdarzenie wymyka się zrozumieniu postronnych. Tymczasem ta dziewczyna jest szczęśliwą matką i żoną. Przypomina sobie również postać Janusza Korczaka – bohatera, który poszedł na śmierć z wychowankami swojego sierocińca. Nikt zaś nie pamięta Poli Lifszyc, dziewczyny, którą wyprowadzono z transportu, a która wróciła nazajutrz i pojechała do Treblinki ze złapaną matką. Nikt nie pamięta tak wielu ofiar, nie ma więc o czym opowiadać.
Edelman podejmuje następnie temat miary, którą człowiek może podjąć decyzję o ocaleniu jednego i śmierci innego bliźniego. Uważa, że przerasta to zwyczajną osobę, a za warsztat rozważań podaje sytuację z „numerkami życia”. Niemcy kazali gminie żydowskiej rozdawać te niewielkie plakietki, które pozornie chroniły przed wywózką. Kilkanaście takich otrzymała Hellerowa, doktor pełniąca funkcję naczelnej szpitala. Mimo iż wszyscy uważali ją za kompetentną do rozdysponowania „numerków życia”, ona tego nie zrobiła. Kolejnym etapem rozważań nad nadzwyczajnością sytuacji getta jest historia Frani. Ta dostała numerek od Hellerowej, jednak jej matka już nie. Dziewczyna odepchnęła ją od siebie mówiąc Mamo, no idź już… Jak ocenić jej postępowanie? Frania uratowała bowiem potem kilku ludzi, jednego chłopaka wyniosła nawet z powstania.
Inną postacią była Tenenbaumowa, kobieta, która oddała swój numerek córeczce. Sama połknęła truciznę i kilka dni umierała we własnym mieszkaniu. Edelman pyta, czy powinno się ją ratować. W oczach ludzi z getta samobójcy byli bowiem uważani za tych, którzy zapewniali sobie łatwą śmierć. Lekarz wspomina też sytuację uduszenia nowo narodzonego dziecka przez położników, aby oszczędzić mu cierpienia i lekarki dzielącej swoją porcję cyjanku między dzieci pod jej opieką. Po wojnie została wybitnym pediatrą. Zaś córka Tenenbaumowej nie przeżyła, chociaż dostała szansę na miłość i chwilę szczęścia. Getto nie podlega według Edelmana normalnej ocenie, było bowiem sytuacją skrajną.
W getcie często brano śluby, łączono się w związki. Chodziło o to, by mieć kogoś bliskiego i opiekować się sobą wzajemnie. Siostrzenica Tosi Goliborskiej wzięła ślub ze swoim chłopakiem na ulicy Pawiej, gdzie mieszkał rabin. Kiedy wracali, zatrzymali ich rosyjscy kolaboranci Własowa. Jeden przystawił do brzucha dziewczyny pistolet. Mąż zasłonił go ręką, a potem uciekł z odstrzeloną dłonią. Walczył jeszcze w powstaniu warszawskim, jego żona poszła jednak do wagonu.
Niemcy na początku akcji likwidacyjnej zażądali od gminy żydowskiej dostarczenia codziennie dziesięciu tysięcy ludzi do transportu. Obiecali zaniechać rozwiązania siłowego, dlatego ich żądanie spełniono. Przywódcy polityczni rozważali akcję zbrojną, dyskutowali o tym 23 lipca. Odrzucili jednak taką możliwość, ponieważ gruchnęła wieść o końcu wywózek. Na ulicach organizowano łapanki, by wypełnić transporty. Ludzi wyciągano z domów, uczestniczyła w tym żydowska policja. Wśród niej wyróżniali się niejacy Lejkin i Szeryński, na których ŻOB wydał wyrok śmierci. Ten pierwszy liczył na ocalenie swojej rodziny poprzez gorliwe wykonywanie poleceń. Po siedemnastu latach małżeństwa doczekał się dziecka i to było motorem napędowym jego kolaboracji.
Edelman przerywa na chwilę opowieść z getta. Wspomina pewien piątek, kiedy pan Rudny, Bubnerowa i Wilczkowski dostali zawału. Podczas gdy wokół nich działali lekarze, oni myśleli o rzeczach dla siebie najważniejszych. Pani Bubnerowa o składaniu piór kulkowych, pan Rudny o nowoczesnych maszynach fabrycznych, a Wilczkowski o wyprawie w góry. Lekarze zaś cieszyli się, że widzą na monitorach spokojne bicie ich serc. Pani Bubnerowa decyduje, jak należy sprzedać pióra. Może to zrobić tylko do „Domu Książki”, inne instytucje nie mogą nimi handlować ze względu na szwajcarskie pochodzenie. Kobieta czasami dokonywała pewnych nadużyć, za które miała sprawę sądową. To po niej dostała zawału. Na szczęście Edelman namówił ją na operację. Pani Bubnerowa przekonana jest, że powodzenie wymodlił jej zmarły mąż. Wszyscy troje po swoich zabiegach postanawiają już nie mieć zawałów i mniej się denerwować.
Rozmówca Hanny Krall wraca do przeszłości w getcie. Wspomina śmierć komendanta Umschlagplatzu, którego ŻOB zastrzelił za nieposłuszeństwo. Człowiek ten nie chciał dać bojownikom pieniędzy na broń. Najpierw mu zagrożono, potem odwiedziło go dwóch młodych egzekutorów. Po wojnie Edelmana odwiedziła córka tego człowieka, chcąc poznać szczegóły śmierci ojca. Okazało się, że nie dał im pieniędzy, ponieważ potrzebował ich na opłacenie kryjówki córki po aryjskiej stronie miasta. Kobieta rzuciła lekarzowi w twarz pytanie o zasadność śmierci jej ojca. Edelman odpowiedział, że posłużył za przykład. Po egzekucji nikt więcej nie kwestionował żądań bojowników. Była ona więc konsekwencją wyboru rodzaju śmierci przez każdego Żyda w getcie. Skupieni wokół ŻOB ludzie chcieli umrzeć z bronią w ręku, ludzkość bowiem umówiła się, że ten rodzaj śmierci jest najgodniejszy. Dlatego właśnie komendant placu musiał umrzeć. Po akcji z pięciuset bojowników zostało zaledwie osiemdziesięciu. Większość spełniła więc swoje założenie.
Broń stanowiła w getcie towar deficytowy, ściągany wszelkimi sposobami. Kiedyś Anielewicz zabił Niemca tylko po to, by odebrać mu jego uzbrojenie. Za to okupanci zastrzelili kilkuset mieszkańców kamienicy przy ulicy Miłej. Broń również kupowano, osiągała ona jednak zawrotne ceny. Porównywalne do tych, jakie osiągało ukrywanie nawet trojga ludzi po stronie aryjskiej. Edelman wspomina tutaj historię syna jego znajomego, Henocha Rusa. Chłopak był ciężko chory, Edelman oddał mu swoją krew. Niestety dziecko zmarło, za co Henoch winił właśnie Edelmana. Kiedy jednak Niemcy zaczęli likwidować getto, podziękował mu za danie możliwości synowi na spokojną i godną śmierć.
Poprzez łączniczki ŻOB rozwożono biuletyny po całej Polsce. Trafiały one również do łódzkiego getta, gdzie zarząd gminy nie był tak skorumpowany. Mimo to młodzież uważała, że nie należy z nimi współpracować. Namówiono więc kilka rodzin do przeprowadzki na teren warszawskiego getta. Edelman opiekował się wtedy jedną z nich, Kellerami. Pewnego dnia zostali oni złapani i zagonieni na plac. Lekarz obiecał, że po nich wróci. Nie zdążył jednak. Byli to jedyni ludzie, których chciał przeprosić za to, że nie zdążył.
Tutaj Edelman rozpoczyna dramatyczne opowieści z teatru walki w getcie. Na jednym ze spotkań Komendy Antek wyraził obawę o możliwość podpalenia przez Niemców getta. Wydawało się to niemożliwe. Tymczasem okupanci podłożyli ogień. Ludzie wpadli w panikę. Fabryka szczotek – perymetr podległy Edelmanowi, został podpalony ze wszystkich stron. Ludzie pobiegli do muru przy Franciszkańskiej, był tam bowiem wyłom. Została jedynie przyjaciółka Adama, Ania. Chciała towarzyszyć matce. Na pozostałych czekał już reflektor i pewna śmierć. Panika narastała, wtedy jednak ktoś zgasił światło celnym strzałem. Tym, którzy zaryzykowali, udało się uciec do centralnej części getta, nieobjętej pożarem.
Edelman ma wiele takich opowieści, pyta Hannę Krall o ich ocenę. Rozpoczyna kolejną, o wyprowadzeniu Abraszy Blauma z Umschlagplatzu. Pilnowali go wtedy zarówno Niemcy, jak i Ukraińcy, co utrudniało sprawę. Lekarz zdecydował się jednak zaryzykować, poszedł pewnie między żołnierzami a tłumem. Nikt nie próbował go zatrzymać.
Rozmówczyni podejmuje temat córki „Zygmunta” ukrywanej przez siostry w klasztorze. Ojciec powierzył jej opiekę Edelmanowi, ponieważ przeczuwał swoją śmierć podczas wojny. Istotnie tak się stało, lekarzowi przyszło potem odnaleźć dziewczynę. Wysłał ją do USA, gdzie została adoptowana. Mimo ogromnej miłości przybranej rodziny, dziewczyna popełniła samobójstwo.
Mężczyzna kontynuuje historię ucieczki z fabryki szczotek. Kiedy dostali się do części centralnej getta okazało się, że Blum nie został złapany. Był tam też Gepner, o którym powstał potem wiersz. To właśnie do niego należał puszysty moherowy sweter, który wziął potem Edelman. Sytuacja była dramatyczna, nie mogli liczyć na żadną pomoc. Następnego dnia spotkał się w bunkrze przy ulicy Miłej z Anielewiczem, Celiną Wilnerem i prostytutkami. Następnego dnia to właśnie tam popełniono zbiorowe samobójstwo…
Dalsze wydarzenia Edelman porównuje do walki w powstaniu warszawskim. Brał w niej bowiem udział i miał szersze spojrzenie na chaotyczny kalejdoskop śmierci, ucieczki i strzelanin. Adama rozerwał granat. Edelman uciekł wtedy po dachu, przez czerwony sweter był widoczny jak na dłoni. Udało mu się jednak. Na jednym ze strychów znalazł chłopca. Leżał na worku z sucharami. Za kilka godzin dziecko zmarło, bojownik zabrał jedzenie i wrócił na podwórko kamienicy przy Franciszkańskiej. Tam czekały na niego ciała pięciu zabitych kolegów. Z innymi bojownikami pochowali je.
Z czasem na Edelmanie zaczynało spoczywać coraz więcej odpowiedzialności. Ludzie oczekiwali rozkazów. Anielewicz już wtedy nie żył. W dniu 8 maja grupa Anielewicza wydostała się z getta przez kanały pod bunkrem przy ulicy Miłej 18. Prosto w majowe słońce, brudni, ale z bronią, wyszli po dwóch dniach na stronę aryjską.
Andrzej Wajda wystosował do Edelmana propozycję opowiedzenia o powstaniu w getcie w filmie reżysera. Użyto by w nim zdjęć archiwalnych oraz wielu nowych ujęć. Planowano takie przy bramie na Umschlagplatz, tej już jednak nie ma. Zakryły ją nowe bloki osiedla Inflancka. Mieszkająca tam Anna Strońska obawia się, czy ci, których wywieziono na śmierć z tego miejsca jej nie zagrażają. Zbiera przy tym figurki Żydów sprzed wojny: uśmiechniętych, w jarmułkach i chałatach. Ci inni są brudni, wycieńczeni i przerażeni. Według Strońskiej wszyscy są jednak „u siebie”. Tutaj, w miejscu muru, stoją teraz skrzynki kwiatów i pamiątkowe tablice. Zdjęcia filmowe zapewne objęłyby wycieczki w rocznicę powstania. Eleganccy panowie i panie wysiadają wtedy z autokarów, by wspominać straszny czas ubrani w kolorowe stroje. Innym planem byłby cmentarz, gdzie leżą prochy m.in. Michała Klepfisza, Jurka Błonesa, jego rodzeństwa Guty i Luśka, Fejgełe Goldsztajn, czy Zygmunta Frydrycha. Leżą tu też nieszczęśnicy, których po wyjściu z kanałów złapali Niemcy oraz ci, którzy zmarli w getcie przed powstaniem. Są więc ofiary brzydkiej śmierci, tyfusu i wycieńczenia. Nad wszystkimi stoi pomnik dobrze uzbrojonego, pięknego powstańca. Żaden z nich tak nie wyglądał, zapewnia Edelman. Ludzie uważają jednak, że tak właśnie powinni i dlatego wystawili ten monument.
Na tym samym cmentarzu leży też prezes gminy żydowskiej Adam Czerniaków. Podczas pogrzebu w tym miejscu nie można było odmówić tradycyjnej modlitwy za zmarłych – Kadyszu. Wymaga ona bowiem dziesięciu Żydów, na całym cmentarzu było ich tylko siedmiu. Edelman kończy opowieść o cmentarzu swoją odmową dla Wajdy. Nie chce po raz drugi opowiadać o tych wydarzeniach.
Hanna Krall podejmuje temat wyboru powojennej kariery przez swojego rozmówcę. Początkowo odpowiada, że chciał ratować życie tak jak w getcie. Jest to jednak odpowiedź podchwytliwa, co sam przyznaje. Po wojnie bowiem czuł się przegrany jako istota ludzka. Chociaż jeździł po świecie i wygłaszał wiele słów, nigdzie nie mógł znaleźć miejsca. Zbyt wiele osób umarło, żyjący nie mieli zaś zrozumienia dla tamtych wydarzeń. Kiedy wrócił do Warszawy przesypiał całe dnie. Opanowała go apatia, z którą próbowała walczyć żona poznana w czasie powstania warszawskiego. Zapisała go na medycynę, Edelman podchodził jednak do zajęć niezwykle obojętnie. Koledzy rysowali mu szczegóły anatomicznie na ścianach, aby mógł przynajmniej tak je zapamiętywać. On jednak tylko się na nie patrzył. W tym czasie poruszyła go jedynie śmierć członka „Żegoty” - Mikołaja. Odwiedził go w szpitalu, gdzie został poproszony o przechowanie zeszytów z dokładnymi rozliczeniami wydatków w getcie.
Zmiana nastawienia nastąpiła dopiero po pewnym wykładzie, który pomógł Edelmanowi zrozumieć na nowo pracę lekarza. Dzięki słowom wykładowcy poczuł się tak, jak na Umschlagplatzu, kiedy ratował kogo mógł lub zapewniał możliwość godnej śmierci niemożliwym do ocalenia. W getcie nie miał wiele możliwości dokonać tego drugiego.
Powołanie lekarza Edelman porównał do wyścigu z Bogiem. Jako chirurg w ostatnim momencie osłaniał płomień życia człowieka, który Bóg starał się zgasić. Dzięki temu pozwalał człowiekowi, chociaż chwilę dłużej przebywać na tym świecie, zdobywać doświadczenia i doznawać miłości. Wspomina tutaj kilkoro ze swoich pacjentów, którzy dzięki jego operacjom mogli wracać do swoich bliskich, zostać rodzicami, poznać miłość życia. Przypominało to historię córki Tenenbaumowej, która, choć ostatecznie zginęła, zdążyła jeszcze poznać swojego ukochanego dzięki numerkowi życia. Edelman zwraca uwagę na panią Stanisławę, kobietę, która modliła się za jego myśli i ręce przed operacją. Pyta rozmówczynię: „Komu, poza moją pacjentką – staruszką, przyszłoby do głowy modlić się za moje myśli?”
Lekarz wspomina o dysproporcji sił, jakimi dysponowali bojownicy i niemieccy okupanci. Powstańców było dwustu dwudziestu, na każdego przypadał rewolwer, pięć granatów, tyle samo butelek zapalających. Na każdy perymetr getta trzy karabiny. Mieli też dwie miny i pistolet automatyczny. Niemców było ponad dwa tysiące wyszkolonych żołnierzy, dysponowali artylerią, lotnictwem i miotaczami ognia. Dalej Edelman opowiada o wkroczeniu Niemców do getta i pierwszych godzinach walk. Wspomina esesmanów wysłanych do nich w charakterze negocjatorów. Mieli ze sobą białą chorągiew, a mimo to zostali ostrzelani. To Edelman wydał rozkaz otwarcia ognia dla Zygmunta. Ten bowiem najlepiej strzelał. Pytany o to, czy nie odczuwał zakłopotania tym pogwałceniem zasad, lekarz odpowiada, że nie. Dla niego byli to ci sami ludzie, którzy niedawno wysłali do Treblinki czterysta tysięcy ludzi, mieli na sobie tylko białe kokardy. Po wojnie Edelman został skonfrontowany ze Stroopem, dowódcą pacyfikacji getta. Czuł się zakłopotany obecnością tego człowieka, chciał szybko opuścić pokój.
Mężczyzna znowu podejmuje opowieść o szczegółach powstania. Nie jest to jednak chronologia wydarzeń, opis historyczny. To relacja z umierania, kolejne sceny śmierci bliskich. Jedna z kobiety wypuściła ze schronu synka, ponieważ było mu gorąco. Niemcy dali mu cukierka i zapytali o mamę. Potem wysadzili schron razem z nią i resztą ukrywających. Edelman opowiada, o których ludziach historia nie zauważy. Całość relacjonował Henryk Woliński „Wacław”, tam jednak są tylko cyfry i daty.
Mężczyzna ten kierował w Głównej Komendzie AK referatem żydowskim. Przekazał m.in. informacje o utworzeniu ŻOB-u, kontaktował bojowników z oficerami dostarczającymi broń. O wyszkolenie dbał Zbigniew „Szyna” Lewandowski. Po naukę przychodziła do niego kobieta i mężczyzna – chemik. Był to Michał Klepfisz, który z kolei rozpropagował wiedzę o materiałach wybuchowych wśród bojowników. Raport „Wacława” i Stanisława Herbsta o akcji likwidacyjnej gen. Sikorski otrzymał w 1942 roku tuż przed Wigilią. Wilner przenosił kolejne doniesienia na stronę aryjską codziennie. Jednak radio na zachodzie nie podawało tych informacji przez cały miesiąc. Chcieli je potwierdzić, sądząc, iż jest to mocno przesadzona propaganda. Żydzi z Warszawy napisali nawet depeszę do środowisk w USA z prośbą o pomoc. Z czasem dotarła do nich wiadomość, że pomocy udzieli AK. Podziemie miało forsować mury getta od Powązek i Bonifraterskiej. Posłano tam chłopca z wiadomością, Niemcy spalili go żywcem. Z kolei po stronie aryjskiej dwóch chłopców niezakładających ładunki wybuchowe rozerwała bomba.
Kolejny fragment dotyczy Jurka Wilnera. Z Henrykiem Grabowskim „Słoniniarzem” poznali się w Kolonii Wileńskiej. Wilner ukrywał się tam w klasztorze sióstr dominikanek. Ten wrażliwy młody człowiek był zarazem socjalistą. Wieczorami opowiadał siostrze przełożonej o Marksie, ona zaś jemu o Bogu. Ze względu na podobieństwo do jej brata, stanowił ulubieńca zakonnicy. Nim odszedł, zostawił w klasztorze zeszyt z wierszami. Wilner pełnił funkcję przedstawiciela ŻOB-u na stronie aryjskiej, klasztor pełnił zaś często funkcję miejsca odpoczynku lub przechowania paczek z bronią. Zapytana o to przez Krall siostra przełożona odpowiedziała, że nie myślała co może być w pakunkach. Zależało jej za to, by przed śmiercią Wilner pojednał się z Bogiem. Do dziś zastanawia się, czy tak było.
Grabowski i Wilner byli przyjaciółmi. W marcu 1943 r. Jurka aresztowało Gestapo i tylko dzięki „Słoniniarzowi” udało się mu uciec. Torturowany przez miesiąc Wilner dochodził w domu przyjaciela do siebie. Ten chciał go wysłań na wieś i ukryć, Jurek uparł się jednak wracać do getta. Ostatnie meldunki ŻOB to właśnie jego podają jako inicjatora zbiorowego samobójstwa w bunkrze przy ul. Miłej. Funkcję wysłannika na stronę aryjską przejął wtedy Antek. Edelman wspomina też o jednej z pierwszych depesz do Londynu. Napisał ją „Wacław”, była to prośba o broń. Wysłano pięć tysięcy dolarów, które „Tosia” ukryła pod szczotką do froterowania.
Mecenas Zwoliński również został aresztowany. Ta sama „Tosia” wykupiła go za perski dywan. Owa sprytna dziewczyna niewiasta to doktor Teodozja Goliborska – ta sama , która prowadziła w getcie badania nad chorobą głodową. Po wojnie wyjechała do Australii. Raz jednak wróciła do Warszawy na kilka dni i od razu popadła w pewien konflikt z Edelmanem. Ten bowiem twierdził, że pieniędzy na broń było mniej niż podawała doktor i „Wacław”. Jego zdaniem Wilner również nie wytrzymał na torturach miesiąca, a raptem tydzień. Wynikła też sprawa wiszących nad gettem sztandarów: Polskiego i żydowskiego. Edelman osobiście ich nie widział, chociaż inni tak. Kwituje to wszystko słowami: „Jakie to ma znaczenie” i nie oponuje już przed ich wersją.
Pytany o to, jak udało mu się przeżyć, Edelman opowiada historie Niemca, który nie trafił w niego z powodu domniemanej wady wzroku. Wspomina też jak kolega, Mietek Dąb, ściągnął go z platformy wiozącej ludzi na Umschlagplatz. Ten sam człowiek, działacz PPS nie zdołał tego zrobić następnego dnia dla swojego ojca.
Teraz Edelman i profesor Moll ratują życie ludzi podobnie jak w getcie. W ich pracę zaangażowani są inni, tacy jak inżynier Sejdak – twórca sztucznego serca. W czasie wojny ludzie doświadczali potwornej śmierci, w szpitalu Edelman i inni lekarze mogą im oszczędzić chociaż tego. Ratują ilu mogą, mężczyzna zastanawia się nad proporcją jednego ocalałego na czterysta tysięcy umarłych. Uważa, że nawet to ma jakiś sens, ponieważ „dla każdego jego życie stanowi sto procent”.
Aktualizacja: 2024-10-17 15:02:03.
Staramy się by nasze opracowania były wolne od błędów, te jednak się zdarzają. Jeśli widzisz błąd w tekście, zgłoś go nam wraz z linkiem lub wyślij maila: [email protected]. Bardzo dziękujemy.