Pod wieczór dnia letniego, gdy niebo się czyni
Słomianopozłocistym jak piasek pustyni,
Gdy na tle, malowanym przygasłym płomieniem,
Każda rzecz ostro chińskim wykreśla się cieniem —
Trzej mieszczanie, w Zygmunta wpatrzeni kolumnę,
Rozmawiali.
Wąsiska jeden z nich ma szumne,
Minę butną i cały rycerskim tchnie duchem;
W cechu, w sklepie, w gospodzie ognistym jest zuchem —
A w domu drży przed żoną. Drugi, z miną księdza,
Znać, że w mroku kościołów dużo czasu spędza.
Domek ma na Rybakach, w świętych trwa opiece,
Na procesjach chorągiew nosi albo świecę.
Trzeci — starzec i olbrzym — na schylonym grzbiecie,
Jak Atlas dźwigał brzemię nie lada: stulecie!
Pierwszy, wskazując posąg, co na złotej zorzy
Z hebanu rzeźbą zdał się, rzecze:
„Cud to boży,
Że trwa pokój, gdy Zygmunt szablę trzyma nisko,
A gdy ją wzniesie, krwawe nadchodzi igrzysko...
Dziś — szablę podniósł."
Tamci oczy wytężyli.
Każdy (starzec przez szkiełko) dopatrzeć się sili
Cudu Zygmuntowskiego. A junak z uciechą
„Król chce wojny!" — wykrzyknął. Wkrótce armat echo
Warszawą wstrząśnie, z gnuśnych ją marzeń przebudzi,
Na pomoc nie aniołów nadeśle, lecz ludzi.
Nam Kilińskich, Wysockich, Langiewiczów trzeba —
Kulą najłatwiej bramę wywalić do nieba!