Noc darła ci białe żagle,
świecił zdradliwie księżyc,
niepokój dali naglił,
kiedyś się we śnie prężył.
Czasem daleki okręt
światłami oczy otworzył,
zgarniałeś włosy mokre
i znowu — sam byłeś na morzu.
Pewnie myślałeś o Bogu,
och, miałeś czas na myślenie,
gdyś bezwietrznie, nogą za nogą
wędrował jak gwiazda w przestrzeni.
Gdy przechylony, na burcie,
w uścisku wichru namiętnym,
w marynarskiej podartej kurcie
obmyślałeś swój dziwny pamiętnik.
Na Oceanie Spokojnym
coraz w innej sypiałeś przystani,
jak pątnik bogobojny
liczyłeś sznur wysp jak różaniec.
Kiedy ci było smutno,
mewy biły późnem świtaniem
skrzydłami w żaglowe płótno
i wołały — Allanie! Allanie!
I wiązałeś, jak liny podarte
dzień z nocą, noc z dniem, bez ustanku,
choć się darły — zuchwały, uparty,
wciąż łączyłeś je przez noc do poranku.
Jakiej jeszcze pożądasz podróży
przyjacielu West’u i Nord’u,
te trzy lata od szkwału do burzy,
już nie dadzą lepszego rekordu.
Gdzie pojedziesz, popłyniesz, polecisz?
Chciałeś ziemię kuliście wyminąć,
poleciałeś kołem po świecie,
aby wrócić tam, skądś wypłynął.
Chyba jeszcze przypomnisz się Bogu
i dziób statku ku niebu obrócisz,
pożeglujesz rzeką — Mleczną drogą
Lecz Allanie — czy wrócisz? czy wrócisz?