Księżyc rudoczerwony stukał w okna panieńskie,
strome dachy ocierał — ptak puszysty i kot,
dźwięcznie dachy zadrgały pod rudawem, mdłem cielskiem.
— Drogą panny wracały, pełną kałuż i błot.
Ledwie pulchne panienki weszły skromnie do siebie,
w krąg czerwony wpatrzone „przędzę marzeń swych snuć“,
on się wspinał po dachach, dumnie stawał na niebie,
na suficie niebiosów — pająk, kropla i łódź.
I wyzywał, przyzywał, głową miotał po chmurach,
wszystkie — jednę po drugiej brać, mieć, rzucać je mógł
nierealny i mglisty jak perfidna lektura,
niedosiężny a bliski — obłok, płomień i bóg.
Pożądany i celny, i dlatego zwycięski,
że na zawsze samotny chwiejnie może się piąć,
że tym udom i piersiom i westchnieniom panieńskim
nigdy przygiąć się nie da, ni rozigrać, ni wziąć.
On — kawaler, on — partja, wiecznie w ślubnej podróży,
facet złoty jak złoto, ptak niebieski, a prince,
może drasnąć poduszki, a nie wejdzie do łóżek,
rozesłanych miłośnie — mgiełka, samiec i bies.
No i nie dał się pannom, pulchnym pannom się nie dał,
nocnik wyjrzał spod łóżek, klomb się skrwawił od róż,
puchną tłusto pierzyny, dymi wątła rezeda,
i odpływa kochanek — okręt, widmo i nóż.
Białe rączki powieją, białe chustki się wzbiją
z wszystkich okien ku niebu — jak motyle i ćmy...
— Żegnaj, książę, odpływaj w inne miasta — addio!
Niech cię senne prowadzą mgły, westchnienia i psy.
A on znowu na dachach nisko płonął, inaczej,
i płomieniem czerwonym spadł jak pożar na las,
aż trzasnęły łożnice pod panieńską rozpaczą,
gdy na szczyty sosnowe wiatr go popchnął — aż zgasł.