Lu­dzie pro­ści i zbroj­ni, więc smut­ni,
wcho­dzi­li na okrę­ty omsza­łe;
nie­bo gra­ło po­dob­ne do lut­ni
srebr­nej chy­ba i kwia­tem pach­nia­ło.
Od uli­czek rzeź­bio­nych w cie­niu
szła pro­ce­sja czy bia­ły świt
i świer­go­tał jak ptak na ra­mie­niu
ży­wot mą­dry ro­sną­cych lip.
Po­tem mo­rza dzie­li­ły się, tar­ły
szorst­ką skó­rą bo­kiem o bok;
coś wscho­dzi­ło, a po­tem mar­ło,
nie od­gad­nąć: przez dzień czy rok.
Gwiaz­dy były ni­sko jak go­łę­bie.
Lu­dzie smut­ni na­chy­la­li twarz
i szu­ka­li gwiazd praw­dzi­wych w głę­bi
z tym uśmie­chem, któ­ry chy­ba znasz.
Po­tem lądy się otwar­ły jak bra­my,
góry mru­cząc pro­wa­dzi­ły pod ob­łok,
więc rzu­ca­li w fale nie­ba ka­mień,
żeby zmie­rzyć głę­bie nie­ba pod sobą.
I na wia­trów roz­ło­ży­stych wy­dmach
sie­li drze­wek mło­dziut­kich las,
i ma­rzy­li zło­tych dę­bów wid­ma
z tym uśmie­chem, któ­ry chy­ba znasz.
Aż wy­ro­sły krzep­kie i ja­sne,
jak­by wody prze­zro­czy­sty płaszcz,
więc pa­trzy­li jak na ser­ca wła­sne
z tym uśmie­chem któ­ry chy­ba znasz.
No, i sto­larz schy­lał z wol­na gło­wę
i wy­cio­sał przez czas nie­dłu­gi
dla nich won­ne trum­ny dę­bo­we,
a dla sy­nów ich dę­bo­we ma­czu­gi.
Więc ode­szli. Śpie­wał obcy czas.
Więc ode­szli przez po­wie­trza bia­łe stru­gi
z tym uśmie­chem któ­ry do­brze znasz.
23 VI 44 r.
Śpiew z po­żo­gi, 1947

Czy­taj da­lej: Pisz do mnie listy – Krzysztof Kamil Baczyński