Nie uwierzę w wymiary, cyfry i kwadraty,
nie zmierzą kątów gwiezdnych żadne kątomierze...
— Słuchajcie, owej nocy ktoś we mnie uderzył,
ktoś nazawsze mnie zamknął w ramionach kosmatych.
Całem ciałem go czułem i całym oddechem.
Trząsł ścianami mieszkania. Długim rzędem cieni
wyznawały go senne szeregi kamienic,
a dymy kominami waliły jak wiechy.
Kamienny szereg pieczar, nakrytych dachami
jak muzealne góry, załomy i skały,
w rzece nocy jak ryby olbrzymie pływały,
a księżyc w łusce dachów, tkwił jak lśniący kamień.
W kamienicznych aortach bulgotała woda,
adwokaci do okien twarzami przywarli,
po ulicach krążyli zbudzeni umarli,
i chrapał gdzieś w podziemiach pijany gospodarz.
W ciemnym szynku narożnym, na kręconych słupach,
przy ulicy nazwanej imieniem poety
kręciły się zalotnie półnagie kobiety,
a deszcz o trwożne szyby krwawem błotem chlupał.
Potem w pijanym szynku noc wyła pomocy,
i bezradni uczeni chlipali żałośnie,
obłoki się jak koty wspinały po sośnie
i jak koty po dachach dudniły tej nocy.
Niebo grzmiało i w czarne cofało się głębie,
napróżno astronomów lunety i głowy
szukały gwiazd — wstecz parły komety różowe,
konstellacje znikały jak stada gołębi.
Uciekające niebo żegnały kominy,
z płuc pieców w noc rzucając zatrute płomienie,
i nad spłoszonem stadem żyjących kamienic
szedł apokaliptyczny swąd ludzkiej padliny.
Sam czułem czas niezwykły — krążyła po ciele
zimność przeszła i straszna zaniedbanych godzin,
aż poznałem, że śmierć jest godziną narodzin,
że gdy traci się wszystko — nie traci się wiele.
Z umierającym światem zacząłem się łączyć,
na piersiach dusił straszny nietutejszy ciężar...
— Niech walczą, ty mijaniem będziesz ich zwyciężał,
o, wydrwiony przez żywych, więc — triumfujący!