Ochrzczona łzami krwawemi,
Wśród nocy długiej, bezsennej,
Widziałam ją — jak z tej ziemi
Wzlatała we mgle promiennej
Tam, ku niebiosom... Łabędzie,
Śnieżyste skrzydła rozwarła,
A złote pieśni narzędzie
Miękko na łonie oparła.
Jak puchy kwiatów w jesieni,
Tak lekko w górę się wiała;
Jak mleczna droga w przestrzeni,
Świeciła szata jej biała;
A wieńce niosła na czole
Takiego blasku i woni,
Ze gwiazdy iskrzące w kole,
Zazdrością bladły koło niej.
Tak cisnąc do piersi lutnię,
Cudnie wracała ku niebu;
Ale mnie było tak smutnie,
Jakby na widok pogrzebu
Ziemi, — co nagle umarła!
Taka nastała noc głucha,
Taka mi ciemność zawarła
Słoneczny dotąd wzrok ducha!
Więc ku niknącej, ku świętej,
Błagalne podniosłam ręce,
A z piersi, bólem ściśniętej,
Wybiegły łkania dziecięce:
— »Gdzie lecisz, duchu przeczysty?
Czemu opuszczasz nas — powiedz!
Gdy przebywamy w dzień mglisty
Przepastny życia manowiec?
Wkoło zdrad czarnych tysiące,
Grom zwalił drogowskaz wiary,
A kroki nasze tak drżące
Nad brzegiem strasznej pieczary!
O! nie opuszczaj zbłąkanych,
Wsłuchanych w głosy złowieszcze!
Jak uścisk dłoni kochanych,
Twój uśmiech krzepił nas jeszcze —
Gdy wszelką świętość zwycięsko
Zdeptały wieku rozumy;
Twe słowo było im klęską,
Bo, odczuwając je, tłumy
Bzucały zdrajców sztandary
I, nowym duchem natchnione,
Leciały pod hasłem wiary
Po męczenników koronę
Piękną i jasną, jak zorza,
Której nic zrównać nie zdoła,
Bo ją uwiła dłoń Boża
Na krwawe ofiarnych czoła,
By jak niebieskie pochodnie
Wiodły nas, świecąc w ciemnicy,
Nim wejdziem, tęskni przechodnie,
Do obiecanej ziemicy!
Długo tam dążyć potrzeba,
I może, za Boską wolą,
Potomkom naszym ją nieba
Zaledwie ujrzeć pozwolą.
Bo naród, co Pana kusi,
Bluźnić się Panu ośmiela,
Na puszczy wyginąć musi,
Jak niegdyś lud Izraela.
Toż biało na naszej drodze
Od naszych rozpierzchłych kości,
I przystanęliśmy w drodze,
Słuchając ducha ciemności;
Co łudząc zdrady trucizną
Już tryumfuje w ukryciu.
O, raczej gińmy — ojczyzno!
Bo cóż spodlonym — po życiu!
I ty nas rzucasz w tej dobie?
O! pieśni, jutrzni rozświcie!
I któż przemówi po tobie,
By zmarłe obudzić życie?
Kto wskrzesi zapał nasz dumny,
Naddziadów wspomnienia rzewne,
I z szklannej zbudzi nam trumny
Przeszłość, — zaklętą królewnę!
Co marzy cudnie snem wiecznym,
Jak święta w złotym obrazku,
W swym dyademie słonecznym
I w płaszcza monarszym blasku.
O, pieśni! któż nam powróci
Ojczystej poezyi skarby,
Kto w świat ten martwy rozrzuci
Wiosenne tchnienia i farby;
Niebiańskich dźwięków tysiące
W milczące rzuci powietrze,
Uczucia natchnie gorące
I z oczu pomrokę zetrze?
Tyś opiekuńczym aniołem
Mego narodu-tułacza!
A oto spojrzyj, jak czołem
W proch uderzając — rozpacza!
Ostatnie żegna nadzieje,
Niebiosa wzywa do boju,
Jak nad przepaścią się chwieje,
O, patrz! aniele pokoju
Ciszej... o, ciszej... promienna
Spływa ku ziemi z powrotem,
Jak chmurka bledziuchna, senna,
Potrąca gwiazdy swym lotem,
Aż dźwięknął cichą piosenką
Wszechświatów akord srebrzysty;
Przyciska struny swą ręką...
O! zanuć hymn uroczysty,
Który jak fala powodzi
W serce narodu popłynie.
Wstrząśnie go — zbudzi — odrodzi,
I jasny sztandar rozwinie
Nadziei... O! jeszcze wcześnie,
O potrąć struny te święte!«
Duch się uśmiechnął boleśnie
I szepnął z cicha:
»Pęknięte! —
Złota pierś lutni samotnej,
Kochanki wieszczów, strzaskana,
W niewoli była samotnej,
Więc ją odnoszę do Pana!
Niech łza harmonii anioła
Z wiekowej rdzy ją oczyści;
Na ziemi niema dziś czoła
Godnego laurowych liści;
I niema ducha olbrzyma
Godnego natchnienie głosić,
I serca wielkiego niema,
Coby umiało krzyż nosić!
Gdzież się więc pieśń ma urodzić,
Co święci wybranych Pańskich,
Co między ludem ma chodzić
W śnieżystych szatach kapłańskich,
A może odpuszczać grzechy,
Bo słowo jej prawdy księgą,
Rajską słodyczą pociechy
A oraz gromów potęgą!?
O! takich mistrzów wy znacie,
Takich wybranych wy mieli,
Lecz odkąd w świętej swej szacie
Po krwawym trudzie spoczęli;
Odkąd w grobowcach ich marzy
Kamienny posąg boleści,
Z rumieńcem wstydu na twarzy
Słuchacie o nich powieści.
Och! bo surowo i smutnie
Patrzy ten orszak umarły
Na opuszczoną swą lutnię,
Na te pigmeje i karły,
Pełne nicości i pychy,
Co w szczątki, z szat ich odarte,
W uwiędłe laury i szychy
Zdobią swe czoła wytarte!
Duch ich — to starzec bezsilny,
Cel — to bezwzględna rozpusta,
Pierś zimna, jak sklep mogilny,
Czynom zadają kłam usta,
Hasłem i Bogiem — użycie,
Choć sztucznym szałem pijani,
Sztuczne łzy leją obficie
Oto są pieśni kapłani!«
Lutnio 1 i takież to dłonie
Targnęły struny twojemi,
By skarb ukryty w twem łonie,
Niebieski skarb — sprzedać ziemi?
Podnieśli z mogił milczącą,
Dla zysku budząc jej dźwięki,
Lecz tony dziwnie się mącą
Pod tknięciem niezręcznej ręki;
Odwraca się obojętnie
Tłum zgromadzonych słuchaczy,
Bo lutnia dziko i smętnie
Drży tylko zgrzytem rozpaczy!
Aż pękło śpiewne jej łono
Z westchnieniem ostatniej skargi...
Natenczas pieśniarzy grono
Wszczęto o struny jej targi.
Ach! o jej struny złociste
Miłości, wiary, nadziei!
Które ich dłonie nieczyste
Rwały ku sobie z kolei!
Lecz wejrzał Pan i zarazem
Rozpędził kupczącą rzeszę,
Dzisiaj za Jego rozkazem
Umarłą lutnię zawieszę
Na zmarłej gwiazdy promieniu,
Cichym promieniu księżyca,
Co ziemi sennem marzeniu
Pogodną nocą przyświeca.
Może po latach, po wiekach
Blask jego kiedy obudzi
0 lśniących łzami powiekach
Dziecię wybrane wśród ludzi,
1 tak zachwyci ułudnie,
Taką przepełni tęsknotą,
Aż promieniącą tak cudnie
Zechce zdjąć lutnię tę złotą.
I pójdzie wtenczas wytrwale
Wiecznym pragnieniem trawione,
Choćby przez płomień i fale
Po swoich marzeń koronę!
A droga długa, daleka,
A cel wysoki i święty!
Toż wiele trudów go czeka,
W pielgrzymce z wiarą podjętej
Podrze swe szaty o głogi...
Strudzone stopy porani,
Ciemność go zbłąka śród drogi,
I błędny ognik otchłani,
Dziesięć on razy upadnie
I dziesięć razy się dźwignie,
Ale nie cofnie się zdradnie,
Ale mu pierś nie ostygnie.
Bezmyślnie serca nie strwoni,
Nie odda myśli w poddaństwo,
Złotym się cielcom nie skłoni,
Szanując swoje kapłaństwo.
A gdy sukienkę pieśniarza
W chrześcijańskiej przywdzieje skrusze
I u ofiary ołtarza
Modlitwą pokrzepi duszę,
Co jak z dyamentu kamienia
Hartowną będzie i czystą,
Wtenczas ja, anioł natchnienia,
Oddam mu lutnię ojczystą.
I pójdziem razem dłoń w dłoni,
Pieśnią jak cudem wód świętych
Na życia umarłej błoni
Ożywiać w głazy zaklętych,
Albo w drapieżne zwierzęta;
Rozbudzać echa radosne,
Wzywać do chóru ptaszęta
I życie zamienić w wiosnę! —
Takie jest pieśni zadanie,
Lecz dzień jej chwały daleki...
Bolesne z ziemią rozstanie
Co zda się mówić: »Na wieki!«
I na promieniu nadziei
Zawiesić przysłość przymusza,
Bo na tłumacza idei
Brakło człowieka — Geniusza!
Lwów 1876.
Źródło: Wiersze liryczne, Maria Bartusówna, 1914.