1895.
Ku niewidnemu w chmurach krok zwracając słońcu
szliśmy przez skał bezdroża, granitów manowce —
przewodnik, mój towarzysz, trzeci ja — na końcu.
Szałas pośród olbrzymich głazów, co jak owce
leniwe — skał ponurych obsiadły podnóże,
malał, topniał i zniknął skryty w mgieł pokrowce.
A my, jak potępieńcy, w gęstej brodząc chmurze,
szliśmy, chyżo z granitów skacząc na granity,
przez złomy skał, nad wody czarne — wciąż ku górze.
Czasem we mgle nad nami majaczyły szczyty,
niby światy nad głową tuż, zda się, zwieszone,
tam, gdzie zwykle wzrokowi jawią się błękity.
Czasem wody odbiciem gór ciemne, zmącone
deszczem, jakby olbrzymie gorzkich łez jeziora
nagle rosły i nikły w dole zostawione.
Oto weszliśmy w paszczę skalnego potwora
i wspinamy się w górę nad turnie i piargi;
śmierć nas wiedzie, — ląd zniknął w morzu chmur, jak zmora.
I przestrachem nam nieraz zbladłe drgnęły wargi,
gdy trącony głaz zagrzmiał i czarną gardzielą
deszcz kamienny się rzucił z wielkiem echem skargi.
A mgły coraz gęściejsze pod nami się ścielą;
na złomie głazu, zda się, w otchłanie wszechświata
płyniem nad przedstworzenną mgławych wód topielą.
Wszystko sen był. Ta ziemia barwna i bogata,
słońce, zieleń i ludzie — wszystko sen był marny
i ułudny. Nic niema, jeno mgła skrzydlata.
Bóg-Stworzyciel przyszłemi słońcami ciężarny
zasnął wczoraj —, sen Jego światem był. Na nowo
dziś się zbudził, sen-wszechświat w dym się rozwiał parny...
Szedłem, myśląc tak. Nagle tuż nad moją głową
grzmot zaryczał i głuche ze skał wyrwał dreszcze,
po niebiosach śmignąwszy wstęgą purpurową.
I na dany znak chmury zlewające deszcze
rozstąpiły się w górze — a promień słoneczny
padł na głazy przed nami, dżdżem ociekłe jeszcze.
Spojrzałem. Tam, gdzie opar rozwieszał się mleczny,
błękit był — ponad szczytem! Jeszcze krok, — pół kroku:
i na szczycie stoimy w otchłani powietrznej!
Pan Bóg podniósł kurtynę. W skłębionym potoku
wicher chmury w dal pędzi; pod tęczową bramą
świat wyłania się z zasłon zdumionemu oku.
Blaski słońca się kładą złotolitą lamą
po srebrno-szarych szczytach, błękitnych oddalach —
i w perłach stawów grają świetlnych tonów gamą.
Na ostatnich wełnistych mgły ruchliwej falach
olśniewająca biel się lazurom odśmiecha —
i przepada rozwiana po słonecznych halach.
Tatr kamienna pierś ciszą bajeczną oddecha
i skrzy się w słońcu naga, zimna. — Gdzieś przez turnie
płyną Nieskończoności zamyślone echa.
A tam w dole, w kotliny przepaścistej urnie,
jak gdyby dym ofiarny, co w niebo ucieka,
mgła skłębiła się znowu, Tatry ćmiąc powtórnie.
Pereł-stawów sznur zgasł już... Oceanem mleka
mgła na doły się leje... Wznosi się, wydyma...
regli sięga — — Stanęła bez ruchu i czeka...
Morze zewsząd! A z morza strasznemi oczyma
patrzy na nas cierpliwa kochanka otchłani:
Śmierć — i łono swe chłodne w pogotowiu trzyma...
Na skalnym zrębie w blaskach słonecznych skąpani
słyszeliśmy krok cichy tej tajemnej mary,
co się ku nam skradała w mgle, jak żbik, po grani.
Obłok wlókł się jej śladem, jak rąbek symary,
darł się o skały, czepiał kosówek gałęzi
wiał z podmuchem wiatru nad przepastne jary —.
I szedł opar białawy z pomroczej cigęzi
ku niebu, strojąc słońce w różnobarwne nimby,
co drżało, jak sylf złoty w pajęczej uwięzi,
w głąb się nieb przed tumanem mgieł chcąc cofnąć, nim-by
na nie straszne swe skręty zarzucił polipie,
co objęły już w uścisk swój skały i limby.
I tak drżące się płoni i opale sypie
świetnym gradem na zimne, martwe głazów stoki,
snując przędzę złocistą po mgłach, mchu i skrzypie.
Oto wicher się zerwał i ponad obłoki,
nad chmur morze jął pędzić nasz ostrów z granitu,
jak łódź lekką, co pianą ma zbryzgane boki...
I znów płyniem po morzu mgieł — w otchłań błękitu.