Kędyż te duchy, co pełne wilgoci
Z roli na rolę przesuwają chmury?
Czy już, za wiecznej odwrotem dobroci,
Głodu srogiego świat czeka ponury?
Spojrzy na pracę i użal się trudu,
Boże! Twojego ludu.
Płowieje szata nadziei zielona,
Mgła szara dusi ziemianina znoje,
Twarz słońca, mdłemu dniowi uprzykrzona,
Rozpala skaty, wysuszyła zdroje;
A na liść ostry, na szczerzące kłosy
I noc uchybia rosy.
Praca cnotliwa, Twoich oczu godna,
Skarży Twój ranek i Twoje południe;
Życia nie dają wyczerpane do dna
Ni rzeki łąkom, ni ogrodom studnie;
Pragnąca ziemia w bruzdy się rozpada,
Ryczą łaknące stada.
Chodzi poczciwość, załamując ręce,
I szuka w sobie przyczyn Twojej kary;
Z kościołów Twoich usta pacholęce
Wznoszą błagania czystej pełne wiary.
Po cóż się z nimi mieszają zuchwali,
Co Ciebie rozgniewali?
Łysnąłeś! Ziemia Twym gromem przejęta.
Korzą się lasy, a góry zadrżały.
Mścij się i lituj, o prawico święta!
Ciskaj Twój płomień i grzmiące postrzały
Na wiarołomce, sprośne winowajce
I na Ojczyzny zdrajce!
Niech giną razem. Ale na ostatek
Ukaż nam okrąg słońca złoto-włosy!
Ale na łonie drżących oto matek
Zachowaj dzieci pod Twymi niebiosy:
Aby zieleńszą umiało czcić ziemię
Lepsze od Ojców plemię!