Pochlebstwo

Chcąc oświadczyć ojczyznie chęci moje szczyre,
Piątą-m jeszcze dopiéro napisał satyrę!
Tym jedynie umysłem, abym bez urazy
Prywatnych, pospolite tylko wytknął skazy.
 Alić mię oto jeden na pokojach spyta:
„Mości panie, cóż to za Muza jadowita,
Co w swój kałamarz smoczéj ucadziwszy piany,
Szarpie bez braku księżą i chłopy i pany?
Co się to za zuchwały obrał bocian, aby
Świat oczyszczał, po cudzych bagnach łowiąc żaby?
Fircyk się o fryzurę, kulfon srodze dąsa,
Że mu, pisząc, zawadził piórem koło wąsa.
Ów łysak, co mu z figlów już wyprzała pałka,
Grozi za swą łysinę pozwem do marszałka.
Pewna imość z urazą mówiła nie letką,
Że ją raz nazwał wścibską, drugi raz kokietką.
Prawdziwie, jeśli go znasz, powiedz jegomości,
Niech przestanie, by nie miał na czuprynę gości.“
 „Dziękuję ci — odpowiem — za taką przestrogę;
Lecz kogoby on dotknął w czym, wiedziéć nie mogę.
Zwłaszcza, że nie wymienia żadnych osób, ani
W szczególności ni Piotra, ani Marty gani.
Wreszcie oto sam jestem, co-m te rymy składał.
Nie dbam o to, że tam ktoś ostro na mię gadał,
Że mi groził; niechaj się z kijem za mną goni.
Im bardziéj we dzwon biją, tym on głośniéj dzwoni.

Nie takim jest mój rozum ułożony szykiem,
Żeby cudzych wymysłów miał być niewolnikiem,
Albo to wszystko chwalił, kto i jak co trzyma;
Kto się o wszystkich łaskę stara, żadnéj niéma.
Jeśli każdemu wolno żyć, jak chce, na świecie,
Czemuż przynajmniéj pisać nie wolno poecie?“

 Temi często myślami mając mózg nabity,
Jak ciężki szwank zadają rzeczypospolitéj
Pochlebcy niegodziwi, lub co im z urzędu
Przynależy, nie mówią dla marnego względu;
W nocy nawet pocieszny sen mi się przymarzył.
Posłuchaj, byle się kto i za sny nie swarzył;
Lub kiedy się urazi, niech wymówić umie,
Żem, kiedy ten wiersz pisał, nie był przy rozumie.
 Śniło mi się onegdaj, iż jakaś matrona
Przyszła ku mnie, w poważną postać obleczona,
Mając w ręku pochodnią, któréj, jak się zdało,
Światło cały mój nawskróś pokój przenikało.
„Słyszałam — rzecze — kiedyś mocno był zmartwiony
Za rym pewny, osobie mojéj poświęcony,
Bom jest Prawda, a jako podchlebnicze duchy
Srogie na cię bez winy wzniecają rozruchy;
Owóż, żebyś dokładniéj poznał kraj téj pani,
Co się zowie Podchlebstwem, i jakowe w dani
Bierze ona ofiary od swych wiernych służek,
Pódź za mną, a nie bój się nikczemnych pogróżek.“
Wziąwszy zatym za rękę, niedościgłym biegiem
Postawiła mię w punkcie nad podchlebnym brzegiem.

 Kraj-to był arcypiękny: z każdéj prawie strony
Snycerskiéj dłoni ryciem kształtnie otoczony.
Stały bramy wspaniałe, arkady rozliczne,
Posągi z miedzi lane, słupy niebotyczne,
Grobsztyny starożytne z kosztownych kamieni;
Wszędy się złoto błyszczy, albo śpiż czerwieni.
A też same ozdoby (któż temu uwierzy?)
Były warunkiem, miasto zamków i żołnierzy.
Patrzałem z podziwieniem na żywe abrysy
Rycerskich nieboszczyków i pyszne napisy
W słowach ryte wspaniałych: tu ojczyzny ociec
Leży, co gdzie mógł tylko słabéj ziemi dociec,
Zabrał ją sąsiadowi; zabił sto tysięcy
Bliźnich, a nic prócz sławy nie zostawił więcéj.

Owdzie-m widział słup, co się aż nieba dotyka,
Dla wielkiego z marmuru ryty polityka;
Jako on w dziełach sobie podobnego nie ma,
Z prostéj natury kształtne zrobiwszy systema:
By ludzie zapomniawszy szukać w roli zysku,
Żyli tylko z frantostwa a słabych ucisku.
Zabawiwszy wzrok nieco na pismach takowych,
Wszedłem przez walną bramę do krajów tam owych.

 Co za nowa pociecha zdumiałemu oku
Widziéć, jako nie było i jednego kroku
Postawić kędy nodze, gdzieby chlubne bajki
Nie leżały oprawne w atłas i kitajki!
Coraz to się koncepty pod nogami snuły,
Ślubnych pism i pogrzebnych subtelne tytuły.
„Abrys cnoty, wieczności wyryty grobsztychem;
„Stół Libytyny na łzy z serdecznym kielichem;
„Złoty honoru namiot; zielonego wety
„Dojrzałe wieku; smutne ojczyzny mutety,
„Na sarkofagu pani cnotą oświeconéj;
„Kwiat młodości w śmiertelnym tyglu usmażony,
„Na smaczny niebu kąsek, dziecię ukochane“.
Tudzież inne płaczliwe, czyli opłakane
Napisy z wielkich ludzi niewetownéj straty,
Jakby się z niemi wszystkie zwalić miały światy.
Już-em sam myślał płakać, gdyby przy téj stracie
Na weselszym nie ujrzał skrojonych warstacie,
Radosnych panegirów dla żyjących panów,
Że ten wziął stu odartych regiment draganów,
Tamten orłem, czy złotem pierś zawalił runem;
Ow krzesło wieloważnym napełnił kałdunem;
Inny z dobrym posagiem gładką wykradł żonę,
Skąd płyną dla ojczyzny zyski niezliczone.
Godne, zaiste, dzieła, by je wdzięczna wena
Homera, lub podała światu Demostena.
A wszędy po tytułach wielkie błyszczą druki,
Mądrość, cnota, zasługi, ród, męstwo, nauki,
Szczęśliwość dla narodu, powszechne wesele.
Żyjcie! oby kraj polski liczył takich wiele!

 Lecz nie dość, że się ziemia tym płodem okrywa.
Każde się, zamiast liści, drzewo przyodziewa
I owocu, pismami: tu wiszą gazety,
Pełne hojnych magnatów szacownéj zalety,

Jako jeden solennie sejmik uczęstował,
Aby swe do urzędu służki wykierował.
Drugi na imieniny u jednego stołu
Dał stu jeść, a dla gminu całego piekł wołu;
Inny na domu swego ozdobę wytworną
Z chłopów rolniczych zrobił chorągiew nadworną;
A w pięknéj komitywie kilkunastu cugów,
Przybywszy na trybunał, pomagał do rugów.
Ten pełen sentymentów o wiarę gorliwych,
Własnym spalił dekretem pięć czarownic żywych,
A drugich pięć mniéj winnych utopiwszy w rzéce,
Na pamiątkę swych czynów wystawił kaplicę.
Więc i dyaryusze w gałęzi oprawne
Wiszą, niosąc i wjazdy i wesela sławne
I łowy i zajezdnych tryumfów zaszczyty,
Sejmowe komplementa; przy nich wisisz i ty,
Niejeden kaznodziejo, coś za puzdro wina
Zrobił świętym, choć drugi nie wart i Turczyna.

 Trudno było wszystkiego dojrzéć w rzeczach tylu;
Chwytałem tylko, biegnąc, jak pies, wodę z Nilu.
Alić mi drogę zajdzie, wnet-em go po mowie
Poznał, że Włoch, który się być malarzem powie,
I rzeknie z grzecznym śmiechem: „Garbato Padrone!
Jestem ten, co samemu tylko swoję żonę
Pluton, bożek tych krajów, pozwala malować.
Chcesz, żebym mógł twój portret cudnie wykształtować?
Prawda, że masz nos, jak gałka na kościele,
Oczy w studni, żeś blady, dziur na twarzy wiele,
Gębę nieco szeroką; lecz ja łacno sprawię,
Że twój wszystkie portrety zagasi w Warszawie.
Wreszcie, te znaki wielkich są ludzi u świata:
Oczy masz Cycerona, nos jak u Sokrata,
Usta żywe Plutarcha, a w rozum bogaty
I Horacy, jak mówią, był też tak dziobaty.“
„Dziękuję-ć za takowe pochwały, mój panie.
Schowajcie sobie dla dam wasze malowanie,
Kiedy przyjdą w te kraje; bo z nich nawet stare
Lubią, kiedy im malarz ładną da maszkarę“.

 Ledwo-m tego odprawił, alić mendyk bieży
Z puszką i w zaszarganéj, jak zwyczaj, odzieży.
Prawdziwie, czy na pamięć nauczył się swady?
Pocznie różne wyliczać z przodków mych przykłady:

Jako jeden za wiarę zginął pod Chocimem,
Drugi do Jeruzalem dwakroć szedł pielgrzymem,
Trzeci był fundatorem dwunastu kościołów,
Czwarty słyszał przed śmiercią muzykę aniołów.
Więc też i ja, cnót dziedzic i krwi ich kropelka,
Ja pobożny, ja hojny, ja ozdoba wielka
Ojczyzny i kościoła, ja z imienia Janem
Będę téż i dla jego puszki Gracyanem.
A kiedy to uczynię, i w życiu docześnie
I po nim będę jaśniał; bo tak widział we śnie.
Jeszcze on tam coś, idąc podle boku, mruczał,
Kiedy nagle kraj cały niesfornie zahuczał
Rozlicznemi głosami, jak na rynku właśnie:
Jaśnie wielmożny panie, oświecony jaśnie,
Wielmożny, najłaskawszy, najmędrszy, fautorze,
Przewielebny, przezacny, wielki protektorze!
A co-m daléj podchodził, to w sroższym hałasie
Słychać było: nasz ojcze, nasz ty mecenasie!
Tyś podpora ojczyzny, tyś kraju ozdoba!

 „Wstąpmy — rzecze mi Prawda — jeśli się podoba,
Do bliskiego tu dworu; oto jego brama.
Tu bogini podchlebstwa mieszka wielki Lama,
I królestwa jéj syndyk; niedaleko za niem
Jest sam kościół, kędy dwór odwiedziwszy, staniem“.
Właśnie-m wtenczas tam trafił, gdy się on wybierał
Do kościoła, wąs kręcił, a gębę otwierał.
Stali słudzy nakoło i tłuści i zdrowi,
A wszyscy urzędnicy ziemscy, powiatowi;
Bo kto nie miał jakiego w swéj ziemi honoru,
Był tam w służbie aniołem podlejszego choru.
Jeden mówił: „Prawdziwie, tyle-m od chłopięcia
Zwiedził dworów, a nic-em w życiu, Excellencia,
Nie widział podobnego, jak pańskie mieszkanie!
Tu porządek, jak w niebie; nigdy nie ustanie
Tu śliczna kompania i świeckich i księży.
Każdy tu się odzieje, naje i spienięży.
Cała Polska w tych progach; kogoż bowiem pana
Tego dobroć nie zwabi wiekiem niezrównana?
Kogo pańskie przymioty?...“ Drugi go poprawi:
„Któż nad pana naszego z większym się posławi
Imieniem? Nasz pan w domu bez długich wywodów
Mendel ma kasztelanów, kopę wojewodów;

Ma pół tuzina lasek, kluczów i pieczęci.
Od tysiąca lat trzeba zasięgać pamięci
Przodka pana, który tu z królem jeszcze Krakiem
Przyjechawszy z Moguła, raczył być Polakiem“.
Więc trzeci, co zakrawał trochę na junaka,
W kuséj łosicy, a miał szczerbę od szarpaka
Na łbie, z żelazną klatką wkoło rękojeści:
„Dozna — rzeknie — ten, kto tylko nie da winnéj cześci
Panu memu, téj szabli“. Za nim kilku powie:
„Myśmy także gotowi umrzéć za twe zdrowie!
Każ nam, panie, rozegnać sejmiki; na skinienie
Twoje wszystko tak pierzchnie, jak przed słońcem cienie.
Będą zmykać przed nami szlachta i urzędy.
Każ cudzy dom najechać, lub sąsiada kędy
Kijmi obić; bądź pewien, że dla twéj przysługi
Jeden życie utraci, a poleży drugi.
Niechaj się cała gruzem kraina przywali:
Fraszka wszystko, kiedy się honor twój ocali“.

 Nie chcąc takich dyskursów słuchać podłéj zgraje,
Uciekłem, rozumiejąc, że tu już ustaje
Wysilone podchlebstwo; lecz przez pałacowy
Idąc ogród, znowu się widok zjawił nowy.
Kilku modnych fircyków nakoło szpaleru
Zażywało lubego z damami szpaceru.
Każdy gadał do wszystkich z jednakiego tonu,
Choć jedne były młodki, drugie bliskie zgonu;
Jedne gładkie i pięknym wystrzelone wzrostem,
Drugie lepiéjby mogły świecić pod pokostem.
„Gdyby trojański Parys, ów sędzia urody,
Miał któréj z was oddawać owoc złotopłody,
Nie wiedziałby zaiste: z oczu, z miny, z cery
Wszystkie-ście, wdzięczne damy, prawdziwe Wenery.
Na was samych swe dary hojnie wysiliła
Natura...“ Lecz toż samo i druga gwarzyła
Banda na innéj stronie, że w przymiotów sferze
I tamte prym bajecznéj zabrały Wenerze.
„Spieszmy stąd — rzekłem Prawdzie — bo choć z martwą miną
Sam Pluton tu przybędzie ze swą Prozerpiną,
Każdy z tych kawalerów gotów pewnie będzie
Z matką miłości w jednym postawić ją rzędzie“.

 Jużeśmy blisko przyszli żądanéj świątyni;
Słyszę, iż jakaś zgraja szmer niezmierny czyni.

Jedni pieją, a drudzy coś w wiązanéj mowie
Gadają: wnet poznałem, iż to poetowie.
Ich tu kochane siadło: tu bezpiecznie ona
Tłuszcza, od rozumnego wygnana Platona,
Siedząc bezkarna miedzy pochlebnemi płoty,
Często najbrzydsze zbrodnie przeobraża w cnoty,
I srogie Cyrcy zioła, co trują okrutnie,
Wdzięcznym miodem napawa słodkorymnéj lutnie.
Widziałem tam ludzkiego narodu pożogi
I zbójcę świata miedzy policzone bogi;
Wyszydzoną niewinność, nadstawione sidła
Poczciwości, a dumie sypane kadzidła.
Wszędy biegał kłam piękny, owéj mistrz muzyki,
Tym nuty, tym rozdawał i skrzypce i smyki.
Saméj tylko nie było w téj zgrai satyry;
Bo któż miedzy podchlebcy miejsce najdzie szczyry?
Wyszczuje go nieprawość, wyszyje, wyswarzy,
Przyodziawszy w okropnéj płaszcz czarny potwarzy.
Więc jaki kraj, i ludzie tak do garnituru;
I kościół on ni gruntu nie miał, ani muru.
Coś wielkiego na pozór tylko; w rzeczy saméj
I dach i ściany z płótna, a z papieru bramy.
Pełno wewnątrz ołtarzów i marnego dymu
Dla owych bohatyrów i Aten i Rzymu,
Których gmin imionami naładował święta,
Rozum z naturą kładnie pomiędzy zwierzęta.
 Wtym się ziemia zatrzęsła, a owo widziadło,
Jako marnie świeciło, tak marnie przepadło.
A ja téż ocucony pomyśliłem sobie:
Prawdziwie, Polskę naszę w równéj widzim dobie.
Wszystkich chwalim, iż dobrzy i świeccy i księża,
Jednak giniem bez skarbu, rządu i oręża.

Czytaj dalej: Balon - Adam Naruszewicz