Chudy literat

— A cóż to, mój uczo­ny chu­dy mo­ści pa­nie?
Już to temu dwa roki, jak w jed­nym żu­pa­nie
I w jed­néj kur­cie wi­dzę li­te­rac­kie boki?
Sła­wa two­ja okry­ła zie­mię i ob­ło­ki,
Że cię mia­ły w ko­leb­ce Muzy mle­kiem poić;
A z niéj, wi­dzę, że trud­no i suk­ni wy­kro­ić.
Nie py­tam, jak tam twój stół i miesz­ka­nie ma się?
Po­dob­no przy gno­jo­wym bli­sko gdzieś Par­na­sie
Apol­lo ci swym du­chem czczy żo­łą­dek pu­szy.
Sze­lą­ga nie masz w wac­ku, a dłu­gów po uszy.
Z-tym-wszyst­kim pod pi­sma­mi twe­mi pra­sy ję­czą;
Le­d­wo cię po­chwa­ła­mi lu­dzie nie za­mę­czą,
Żeś ozdo­ba na­ro­du, psz­czół­ka peł­na plo­nu
Cu­kro­we­go, piesz­czo­ta, oczko He­li­ko­nu,
Kwia­tek, per­ła, ka­na­rek, słoń­ce pol­ski­éj zie­mi. —

 — Prze­stań mię, miły bra­cie, szar­pać żar­ty swe­mi.
Mam do­syć uka­ra­nia; wszyst­ko-m stra­cił mar­nie,
Że-m się na me­ce­na­sy spu­ścił i dru­kar­nie.
Te ostat­ni grosz za druk z ka­le­ty wy­go­nią,
Tam­ci dość na­gro­dzi­li, kie­dy się po­kło­nią.
Nie­po­kup­ny dziś ro­zum; trze­ba wszyst­ko stra­wić,
Kto go chce na pa­pie­rze przed świa­tem ob­ja­wić.
Peł­no skarg, że się gnu­śny Po­lak pi­sać leni,
A ni­émasz, kto­by ścią­gnął rękę do kie­sze­ni.
Ni­émasz owych sku­tecz­nych ze zło­ta po­bu­dek;
Wię­céj szal­bierz zy­sku­je, albo lada du­dek,
Co pan­kom nad­ska­ki­wa, lub co śmiesz­nie po­wié.
Bo on za swe rze­mio­sło po­da­run­ki łowi;
A ty bied­ny swe pi­sma, opła­ciw­szy dru­ki,
Albo spal, albo roz­daj gdzie mie­dzy nie­uki,
Żeby z nich mo­gła imość, gdy przy­je­dzie Ja­cek
Ze szko­ły, czym pod­ło­żyć z ro­dzyn­ka­mi pla­cek.

 Wo­lał­bym się był le­pi­éj ba­wić ma­ry­aszem.
Cho­dził­bym, jak pan Pam­fil, z opraw­nym pa­ła­szem;

Koł­pak-by mi ły­si­nę so­bo­li na­kiy­wał,
A ryś z pod bran­de­bu­ry buj­ny po­ły­ski­wał.
To mi-to kunszt zy­skow­ny: czę­sto w jed­néj chwi­li
Czło­wiek się pod pie­niędz­mi le­d­wo nie uchy­li;
A cze­go nie wy­pi­sze przez rok, ni wy­czy­ta,
Jed­na mu da for­tu­nę w kar­tach fa­wo­ry­ta.
Mój zaś bo­żek Apol­lo za usłu­gi krwa­we
Dał mi w na­gro­dę szkap­sko, Pe­ga­za, wło­ga­we,
Któ­ry nie z jed­nym pono, jak się czę­sto zda­rza,
Na po­pas do świę­te­go za­błą­dził Łaza­rza.
Ostat­nie-to rze­mio­sło, co prócz sła­wy kęsa,
Nic nie daje au­to­rom ni chle­ba, ni mię­sa
I żyć każe spo­so­bem praw­dzi­wie uczo­nem:
Wodę ły­kać, a wia­trem żyć z cha­ma­le­onem.

 Gdy­być to ku­po­wa­no księ­gi, toby prze­cie
Czło­wiek jaką łach­ma­nę za­wie­sił na grzbie­cie.
Każ­dy chce dar­mo zy­skać: już­bym mu ustą­pił
Ro­zu­mu, byle tyl­ko za pa­pier nie ską­pił.
Lecz w na­szym kra­ju jesz­cze ten dzień nie za­wi­tał,
Żeby kto w domu pi­sma po­ży­tecz­ne czy­tał.
Je­den dru­gie­go gani, że czas dar­mo tra­wi.
Mówi szlach­cic: cze­mu ksiądz księ­gą się nie bawi?
Jemu każe po­win­ność na to się wy­si­lać,
By na­uką i pi­smem zdro­wym lud za­si­lać;
Jemu za chleb w oj­czy­znie pręd­szy i ob­fi­ty
Tą po­słu­gą za­wdzię­czać rze­czy­po­spo­li­téj.
Al­boż mu to o żon­ce z dzieć­mi my­ślić trze­ba?..
A ksiądz: toć szlach­cic so­bie sam nie robi chle­ba.
Sto płu­gów na jed­ne­go pa­si­brzu­cha ryje.
Pew­nie się on za do­bro po­spo­li­te bije?
Nie uzięb­nie na mro­zie, na desz­czu nie zmok­nie:
Sie­dzi w zi­mie przy ogniu, a w le­cie przy oknie,
Ga­da­jąc z pa­nem ży­dem, kto w karcz­mie no­co­wał,
Wie­le śle­dzi wy­prze­dał, wód­ki wy­szyn­ko­wał.
Mógł­by téż co prze­czy­tać, a z odę­tym py­skiem
Nie być tyl­ko szlach­ci­cem her­bem i na­zwi­skiem.
Oso­bli­wie, że mu się nie chce pa­nem bra­tem
Być pro­stym, ale po­słem albo de­pu­ta­tem.
Nie pięk­nie to, że sę­dzia nie zna pra­wa wca­le,
Cho­ciaż ja­śnie wiel­moż­nym bywa w try­bu­na­le;
Ani ów po­seł z wiel­ką przy­jeż­dża za­le­tą,
Co tyl­ko na po­dat­ki gło­śne ryk­nie veto.

Nie strasz­ny téż to u mnie taki pod­ko­mo­rzy,
Co na hi­po­te­nu­zę wiel­ki pysk otwo­rzy;
A co ma sprzecz­ne z sobą roz­mie­rzać gra­ni­ce,
Le­d­wie zna nie­bo­ra­czek cyr­kiel i ta­bli­cę.

 Tak się oni spie­ra­ją; po sta­re­mu prze­cie,
I ten i ów nie wie­dzą nic o bo­żym świe­cie.
Każ­dy mówi, iż nie ma cza­su do czy­ta­nia,
Każ­dy się swą za­ba­wą od książ­ki za­sła­nia.
Chłop ma co ro­bić w polu, a rze­mieśl­nik w mie­ście,
Mnich za­baw­ny swym chó­rem, lub cho­dzi po kwe­ście.
Ksiądz... lecz ja nie chcę z ta­kim pań­stwem mieć po­swar­ki.
Ku­piec łok­cia pil­nu­je, lub zwie­dza jar­mar­ki,
Pa­le­strant gme­rze w kar­tach, co je strzy­gą mole;
Szlach­cic pali ta­ba­kę, lub łyka przy sto­le;
Dwo­ra­czek pię­tą wier­ci, żoł­nierz my­śli, kędy
Karm­nik z wie­przem, sér w ko­szu, a z ku­ra­mi grzę­dy.
Pan su­szy mózg nad tu­zem i wy­my­śla mody;
Ko­bie­ta u zwier­cia­dła, póki słu­ży mło­dy
Wiek, sie­dzi, a gdy star­sze przy­wę­dru­ją lata,
Cu­dzą sła­wę na­boż­nym ję­zy­kiem umia­ta.
Sta­ry duma, jak mu grosz je­den sto uro­dzi,
Mło­kos wia­try uga­nia i bia­łą płeć zwo­dzi.
A z téj licz­by za­baw­nych, moż­na mó­wić śmie­le,
Chło­pi tyl­ko a kup­cy są oby­wa­te­le.

 Sły­sza­łem ja, gdy pew­ny szlach­cic do War­sza­wy
Przy­był dla pew­néj ze swym pro­bosz­czem roz­pra­wy,
Któ­ry go za wy­tycz­ne wy­klął z ka­zal­ni­cy,
Uj­rzał skle­pik z księ­ga­mi na Far­ski­éj uli­cy;
Dziad je ja­kiś przeda­wał. Spy­tał na prze­cho­dzie:
„A nie wy­szło téż ja­kie dzie­ło w no­wéj mo­dzie,
Bym je za­wiózł dla dzie­ci? Do­brze to na­wia­sem
I sa­me­mu przy piw­ku co po­czy­tać cza­sem.
Te­raz jest świat uczo­ny; daj Boże, po­czci­wy
Żeby był, a po­prze­stał już wy­ra­biać dzi­wy!“
„Mam — od­po­wie sta­ru­szek — i róż­nych i wie­le.
Są ka­za­nia na świę­ta i wszyst­kie nie­dzie­le“.
„Za­cho­waj­cie dla księ­ży, mój bra­cie, boć le­pi­éj
Z kar­ty do­brze po­wie­dzi­éć, niż co dru­gi kle­pi,
Dy­abeł wie co, z pa­mię­ci na świę­co­nym drze­wie;
A tego, co po­wia­da, sam i słu­chacz nie wie“.
„Mam wy­da­ne­go te­raz nie­daw­no Ta­cy­ta“.
„Niech go so­bie sam miły pan au­tor prze­czy­ta.

Ni­émasz tam nic śmiesz­ne­go: to pi­sarz po­gań­ski!“
„Więc wac­pan racz dla śmie­chu ku­pić sejm sza­tań­ski“.
„To pew­nie po ra­dom­ski­éj co na­stą­pił ra­dzie?“
„Ej, nie; tu w czar­néj sie­dząc Lu­cy­per gro­ma­dzie,
Słu­cha bie­sów, aby mu ra­chu­nek od­da­li:
Wie­le lu­dzi po świe­cie po­oszu­ki­wa­li,
Wie­le nie­wier­ny pa­tron spraw wy­gra nie­słusz­nych,
Wie­le ktoś na­wy­łu­dza zło­tó­wek za­dusz­nych;
Wie­le łez pan wy­ci­śnie z pod­da­nych okrut­ny,
Wie­le bie­sów na­li­czy szu­ler ba­ła­mut­ny;
Wie­le plo­tek po mnisz­kach, próż­no­ści po da­mach,
Obiet­ni­cy u pa­nów, a łgar­stwa po kra­mach“.
„To coś bar­dzo strasz­ne­go...“ „Owóż ar­cy­ślicz­na
Książ­ka, co ty­tuł przy­jaźń ma pa­try­otycz­na“.
„Musi to być szal­bier­stwo; te­raz pa­try­otą
Ten tyl­ko, co do sie­bie ze­wsząd gar­nie zło­to.
Mi­łość do­bra oj­czy­zny w księ­gach tyl­ko stoi;
Każ­dy się w so­bie ko­cha i o sie­bie boi,
Żeby mu kor­don ja­ki­éj nie za­gar­nął wio­ski,
Wa­ląc wresz­cie na kró­la i winy i tro­ski“.
„Są wier­sze“. „To bła­zeń­stwo!“ „Są téż pol­skie dzie­je“.
„Bo­daj­by­ście wi­sie­li na haku, zło­dzie­je!
Żeście, w wiecz­ne swój na­ród po­da­jąc po­śmie­chy,
Po­wy­rzu­ca­li z kro­nik i Wen­dy i Le­chy“.
„A o go­spo­dar­stwie téż bę­dzie wziąć co wola?“
„I bez ksią­żek psze­ni­cę ro­dzi moja rola“.
„To o rzą­dzie Eu­ro­py“. „A mnie bies co po tem,
Ja­kim się cu­dze spra­wy wiją ko­ło­wro­tem!
Ja wiem, że u nas sej­mik bę­dzie na Grom­ni­cę,
A jar­mark na Łucyą, świę­tą mę­czen­ni­cę.
Nie baj, miły sta­rusz­ku; trze­ba dla méj pani
Dry­akwi, co od zło­téj no­szą Wę­grzy Bani.
Dwa razy tyl­ko była mi w War­sza­wie, alić
Nie może bied­na spa­zmów od sie­bie od­da­lić“.
„Ta­kie rze­czy w ap­te­kach“. „Więc prze­cie, mój bra­cie,
Dru­ko­wa­ne jéj w skle­pie opi­sa­nie ma­cie“.
„Cóż wię­cej?“ „Ka­len­da­rza“. „A ja­kie­go?“ „Coby
Uczył, czy będą u nas i ja­kie cho­ro­by
W tym roku; je­śli po­kój, czy bę­dziem miéć woj­nę,
Czy głód, czy uro­dza­je oba­czy­my hoj­ne?“
„Jest mały ka­len­da­rzyk“. „Ten... to zdraj­ca, któ­ry
Po­odzie­rał szla­chec­kie na­zwi­ska ze skó­ry,

Co ni­g­dy nie na­pi­sał, aż mię ser­ce boli!
Lubo-m za przy­wi­le­jem wen­deń­ski pod­sto­li.
Będę się, cby­ba że mię śmierć ze świa­ta zdej­mie,
Pu­blicz­nie pro­te­sto­wał za wzgar­dę na sej­mie,
By mi go ze­rwać przy­szło...“ Tak po tar­gu sprzecz­nym
Daw­szy tyn­fa ru­de­go z mie­czem obo­siecz­nym,
Po­niósł bi­blio­te­kę na ła­du­nek gło­wy:
Re­cep­tę do dry­akwi i ka­len­darz nowy.

 Owóż masz li­te­ra­ta! Nie­je­den-to taki,
Co woli w domu czy­tać szpar­gał la­da­ja­ki,
Lub zbi­jać tyl­ko gro­sze, by je pan syn stra­cił;
Niż gdy­by ro­zum pięk­nym czy­ta­niem zbo­ga­cił.
Więc jako téż kto czy­ta, tak po­tym i pra­wi:
Pali Euk­syn; na pia­skach pa­pie­ro­we sta­wi
Okrę­ty; bo­ha­ty­rów na po­wietrz­ne sa­dzi
Wozy i przez ob­ło­ki gry­fa­mi pro­wa­dzi;
Za­mie­nia lu­dzi, w wil­cze przy­odziaw­szy skó­ry;
Nosi baby na łyse przez ko­mi­ny góry;
Wi­dzi Abla z Ka­inem na mie­sięcz­néj zo­rze
I so­lo­ne Sy­re­ny pro­wa­dzi przez mo­rze.

 Mą­dre­go nic nie py­taj. Lecz to go­rzéj szko­dzi,
Że co czy­nim, o sro­gie szwan­ki nas przy­wo­dzi.
Jed­nym gnu­śne stę­pi­ło umysł próż­no­wa­nie,
Dru­gi ro­zum i ser­ce uto­pił we dzba­nie,
Ów się tyl­ko pie­niac­twem szar­ga, a z są­sia­dy
Usta­wicz­nie o lada za­gon wsz­czy­na zwa­dy.
Ten pań­ski­éj pa­choł­ku­jąc du­mie i za­wi­ści,
Zwo­dzi, kła­mie, na­ma­wia, a nuż co sko­rzy­ści?
Ist­ny płód Pro­te­usza, go­tów dla ma­mo­ny
Temu, co go wprzód zdra­dził, ni­skie bić po­kło­ny.
Tam­ten całe swe szczę­ście na kar­tach za­kła­da,
Lub lata po wi­zy­tach i obia­dy zja­da.
Peł­no lu­dzi za­baw­nych: zda­je się coś robi
Każ­dy i do usług się oj­czy­zny spo­so­bi.
Lecz kie­dy jed­no cia­ło zro­bisz z téj gro­ma­dy,
Ni ser­ca do czyn­no­ści, ni mó­zgu do rady.
Dru­gi ga­dać nie umie. Ba! i cóż on po­wie?
Nic nie czy­tał, nie my­ślił; same wia­try w gło­wie,
Albo py­cha sza­lo­na, że swe an­te­na­ty
Od tro­jań­skie­go jesz­cze za­się­ga Acha­ty;
I sie­dząc nad her­ba­rzem z no­sem osio­dła­nem,
Po­chy­cha, że pan przo­dek jego był het­ma­nem.

 Dzię­ku­ję-ć, my­śli za­cna, z czy­jéj to po­bud­ki
Ber­ła mu­zo­lub­ne­go do­bro­czyn­ne skut­ki
Ka­len­darz te­go­rocz­ny przy koń­cu ob­ja­wił,
Ja­kim któ­ry swój dow­cip pi­smem au­tor wsła­wił.
A nuż w tych li­ta­niach i moje ra­mo­ty
Oba­czyw­szy, kto rzu­ci z cie­ka­wo­ści zło­ty.
Tak się przy­najm­ni­éj czło­wiek na zimę ogar­nie,
Prze­sta­ną go ze skó­ry odzie­rać dru­kar­nie;
Prze­sta­nie kie­dyż-te­dyż być uczo­nym gol­cem,
Wkro­czyw­szy w ści­słą przy­jaźń z księ­dzem Bo­ho­mol­cem.
 1772, VII, 49 — 64.

Czy­taj da­lej: Balon – Adam Naruszewicz