- Nadal nie mogę w to uwierzyć.
- Ależ tu nie ma w co wierzyć, to trzeba przyjąć do wiadomości.
Przez chwilę patrzyłem w milczeniu, jak mój nowy znajomy opróżnia kolejny kieliszek wina. Proponowałem mu coś innego, jakiś lepszy importowany alkohol. On jednak uparł się na to wino. Wystarczyło, że wspomniałem o jego węgierskim pochodzeniu. Cóż, jeżeli wierzyć jego słowom, kiedyś trunki z tamtych stron były bardzo poważane w Polsce. Kiedyś, to znaczy za jego czasów.
- Niemniej, musi Pan przyznać że to trochę niecodzienne, mieć za gościa personę tak znaną. W dodatku z tak daleka. Chociaż powinienem chyba powiedzieć... z tak dawna?
- O tak, tak brzmi to zdecydowanie lepiej. Dodaje mi aury legendarności. Swoistej patyny wieku. Prawie czuję ten posmak mitu na języku.
Mężczyzna uśmiechnął się z lekka pod kręconym wąsikiem. Zawadiacki zarost w stylu Herkulesa Poirot'a idealnie pasował do sprytnych, mysich oczu. Co prawda mój gość przedstawiał się zazwyczaj jako "Lew północy", niemniej spojrzenie miał bardziej pasujące do tego niewielkiego zwierzęcia. Wiecznie kręcącego się w poszukiwaniu pożywienia, plączącego pod nogami i potrafiącego uciekać, kiedy potrzeba.
Skojarzenia z tym gryzoniem dopełniał strój, dosyć prosty jak na wybujałe ego jegomościa. Prosty, dwuczęściowy garnitur w kolorze szarości, zabawnie imitujący najnowsze modele z górnej półki. Pamiętałem, że treść książki mówiła coś o szpadzie i pistoletach. Jak mnie poinformował, Artemizę musiał zostawić w domu ze względu na przebranie, o bandletach nie chciał zaś wspominać. Podejrzewam, że miało to związek z treścią komedii. Jak zapewne domyślacie się bowiem, drodzy czytelnicy, tego wieczoru spotkał mnie nie lada zaszczyt. Ujawniła się przede mną obecność w świecie rzeczywistym postaci na poły realnej, na poły wymyślonej przez wybitny umysł polskiego hrabiego Fredry.
Od zawsze podejrzewałem, iż starożytne prądy myślowe dalekiego wschodu mają wiele racji, utrzymując, iż rzeczywistość to sen, który można powielać każdą myślą, teraz jednak miałem przed sobą dowód rzeczowy. Cóż, może nie do końca rzeczowy, była to przecież postać. Z krwi i kości, próbująca chyba upić się moim winem. Jego wygląd mógł wzbudzać nieco wątpliwości, przecież był ubrany w garnitur i nie miał broni. Niemniej pozostało kilka detali, choćby wąsik i modny wtedy kucyk na wzór szwedzkiego wiarusa. Pewnie dlatego kazał się nazywać Lwem Północy, bo nie podejrzewałem go o pokrewieństwo z Karolem II Adolfem.
Jak to się jednak stało, że gościłem tego wieczora samego Papkina? Tak, z całej menażerii kręcących się po ulicach mojego miasta książkowych istot, musiałem trafić właśnie na bajkopisarza większego niż ja sam pokroju. Cóż, może tak jakaś wyższa inteligencja dawała mi do zrozumienia, że dysponuje całkiem interesującym poczuciem humoru? Otóż zaczęło się to kilka godzin temu. Mrok dawno spowił już ulicę, ze studzienek kanalizacyjnych unosiły się kłęby białej pary. Ludzie umykali do swych domów, pędząc po bruku między cieniami. Lampy uliczne topiły wszystko w kolorze pomarańczowym. Te stare, rzecz jasna. Od pewnego czasu strasznie denerwowało mnie bowiem światło nowoczesnych lamp i unikałem ich jak ognia.
Los chciał, że moją ścieżkę przeciął największy, najbardziej czarny okaz wrony, jaką w życiu widziałem. Początkowo sądziłem, iż mam sposobność obserwować wspaniałego, majestatycznego kruka. Te fascynujące zwierzęta były bowiem obiektem moich rozmyślań już od dawna, pobudzały wyobraźnię do mrocznych i nader nęcących wynurzeń. Zlatujące z pobliskiego drzewa pierzaste stworzenie wydawało się być emisariuszem nocy, spowite piórami niczym samym mrokiem.
Gdy jednak spojrzało na mnie swoimi martwymi, ptasimi oczyma wiedziałem już, iż nie jest to kruk. Co gorsza, dwa puste oczodoły wskazały na niesamowity rodowód istoty. Nim się obejrzałem, stworzenie poczęło rosnąć, pęcznieć jak balon nienaturalnej tkanki nie-rzeczywistości. Mój umysł protestował, bił się, z której niesamowitością której został świadkiem. Nic jednak nie mógł na to poradzić i zamarł, mnie zaś zdjęło przerażenie. Jedyne co potem pamiętam to czyjaś dłoń wynurzające się tuż nad moim ramieniem, dzierżąca długi przedmiot ze stali i drewna. Trzask krzemienia wzbudzającego iskrę na panewce...
Tak, Papkin uratował mnie od niechybnej zguby. Jak się potem okazało, ta potworna "wrona" prześladowała go od dłuższego czasu. Czym była? Nie wiedział. Związana była jednak z historią, którą właśnie mi opowiadał.
- A więc czasami udaje wam się uciec ze swoich opowieści?
- Dokładnie, mospanie. Choć to nie jest odpowiednie słowo w moim wypadku. Mnie się zwyczajnie tam nudziło.
- Doprawdy? I nie ma to nic wspólnego z "wypaleniem, wystrzeleniem" broni we wrony na samym początku komedii?
Papkin nadąsał się, spoglądając na mnie jakbym go obraził. Wyprostował się za stołem.
- Może. Na pewno nie ma nic wspólnego z weselem Wacława i Klary, ani ze zbyt dużą ilością mołdawskiego wina które wypiłem. To raczej ta pognieciona strona.
- Wypadłeś.
- Cóż rzeczesz?
- Wypadłeś z książki. Upiłeś się na weselu, poza fabułą główną. Potknąłeś o jakiś przypis, może literę "h" albo coś takiego. Jedna chwila nieuwagi i byłeś tutaj. Poza książką.
Papkin nalał sobie wina do kieliszka, fukając przy tym niczym obrażony piesek. Ten z mniejszych i bardziej wyleniałych, rzecz jasna.
- Być może, serdeńko. Teraz jednak martwił bym się czym innym. Mianowicie tym, że los postanowił nas chyba ze sobą połączyć. Bo to ja wypaliłem, wystrzeliłem pistolet na wrony...a one postanowiły ścigać nas obu. Pytanie brzmi... dlaczego?
Aktualizacja: 2022-08-11 20:23:59.
Staramy się by nasze opracowania były wolne od błędów, te jednak się zdarzają. Jeśli widzisz błąd w tekście, zgłoś go nam wraz z linkiem lub wyślij maila: [email protected]. Bardzo dziękujemy.