I
Gdy wokół się rozsnuje jasna biel miesiąca
I na ścieżki ogrodu padną długie cienie,
Wszędzie ściga mnie czyjeś rozpaczne westchnienie,
Ktoś chodzi ciągle za mną, ktoś o pierś mą trąca.
Ktoś chodzi, ktoś pocichu wymawia me imię,
Ktoś strąca mi pod nogi zielone listowie — —
— Kto jesteś? zapytuję!.. Nikt mi nie odpowie, —
Zbłąkane ćmy fruwają w mgieł przejrzystym dymie.
— Kto jesteś? Woła echo z rozjaśnionej dali,
Z tajnych zakątków sadu i z gęstych zarośli,
Rozszerzając się w okrąg, brzmiąc coraz donioślej!
Chcę uciec stąd czym prędzej! Lęk mnie wstydem pali!
Lecz czuję, gdy zostanę tu choć chwilę dłużej,
To tajny, dziwny głos ten dziś mi śmierć wywróży!
II.
Jest mała tutaj ławka — w krąg tchnie jaśmin biały,
Akacje, berberysy i krze róży dzikiej,
W których groźnym się głosem zwołują puszczyki
I płynie sów zbłąkanych chichot oszalały.
Codziennie tu przychodzę sam do tej ustroni
Spieczone zwilżyć usta rześką nocną rosą —
Jakieś dziwne przeczucia mnie w tę stronę niosą,
Jakaś moc niepojęta mnie w to miejsce kłoni.
Przychodzę tu i siadam, by spocząć na chwilę
Po dusznej dnia spiekocie i po dziennym gwarze,
By zanurzyć się w kwiatów rozwonionym pyle —
Lecz oto, gdy znów wstaję, nagle się przerażę,
Jakiś lęk obłąkany serca mi się czepia —
Ze wszystkich krzów się patrzą na mnie krwawe ślepia.
III.
Przeszedłem dziś przez wąską, w głąb idącą ścieżę,
Obrosłą w złoty groszek i spirei puchy,
Wtem drogę mi ktoś przebiegł — szelest słyszę głuchy —
Lecz nie był to ni człowiek, ani ptak, ni zwierzę.
Furknęło coś, przebiegło może o trzy kroki,
Znikając w pośród olszyn bez żadnego śladu —
I znowu na rozległą dal mojego sadu
Usiadła martwa cisza i spokój głęboki.
Poszedłem ścieżką dalej, idę w niemej trwodze
W boczne skręty alei, w olch urocznych stronę,
W gęstych, smukłych zaroślach po kolana brodzę
I drżący nasłuchuję, każde drgnienie chłonę...
Wtem światło jakieś drgnęło, lecz natychmiast zgasło.
Czyżby to było jakieś umówione hasło?...
IV.
Na zboczach mego sadu dziwne jest pustkowie,
Są tu głazy omszałe i mętne stawidło,
Nieraz żaba zaskrzeczy, lecąc w toń obrzydłą,
Poza tym jest tu senność i milczenie wdowie.
Przyszedłem tutaj wczoraj szukać wpośród głazów
Skrytego w ziemi skarbu, snom odkradzionego,
A wiedziałem, że mary żadne go nie strzegą,
Że spotkam tu jaszczurkę, lub kryjówkę płazów!
Chodziłem tu, lecz nie wiem — długo, czy też krótko,
Pełzając wśród sitowia i mokrych szuwarów,
Aż miesiąc się pojawił ze złotą obwódką...
Wtem słyszę nagle echa jakichś dziwnych gwarów...
Chcę cofnąć się... O, przebóg! Opisać się nie da:
Złotych duchów się ku mnie przybliża czereda.
V.
W ogrodzie moim, kiedy złote zmierzchy
Pełzną wśród murów, jak obłędne duchy,
Prastarych drzew się pochylają wierzchy
I z nieba gwiazd się sypią skrzące puchy.
W modrym powietrzu, przesyconym złotem,
Jakieś sny jasne rodzą się i giną
I nietoperze mkną kolistym lotem
Nad kwiatów wonnych zroszoną tkaniną.
Przez puste ścieżki, aleje i skręty
Suną srebrzyste widma i upiory
I jakieś dawne się wiją wieczory
I świat się nagle rodzi niepojęty,
Pół jakby we śnie, a pół jak na jawie.
Cały w zapachach i złotej kurzawie.