Powrót Allana Gerbault

Jak­że ja od was od­pły­wam da­le­ko
w ma­rze­niach wiel­kich, ukra­dzio­nych snom,
ja­kim ja mo­rzom, za­wie­jom i rze­kom
zwie­rzam nie­zdar­ny, roz­śpie­wa­ny prom,
jaką ja dro­gą nie­tu­tej­szą pły­nę,
i któ­rą nocy wy­kradł­szy go­dzi­nę
ląd nie­tu­tej­szy oglą­da­jąc — ginę,
na­prze­kór wła­snym na­zbyt sza­rym dniom.

Brze­gi nie­zna­ne. Nad gło­wą ob­ło­ki,
pod ło­dzią pia­sku sły­szę śpiew­ny zgrzyt,
więc de­fi­lu­ję za­błą­ka­nym kro­kiem
dróż­ką wio­dą­cą w nie­wi­dzial­ny szczyt.
Wiatr wa­nil­jo­wy nad ża­gla­mi wie­je,
plą­ta­jąc liny, po­trą­ca­jąc reje,
a po­nad gło­wą mierzch­nie noc i dnie­je
ró­żo­wą prę­gą do­brze zna­ny świt.

Da­le­ko szu­mi wzgar­dzo­na oj­czy­zna,
żąd­na wy­rze­czeń, cier­pie­nia i ran.
Tu wszę­dzie błę­kit do mych słów się przy­zna,
świe­cąc przez siat­kę palm li­ści i ljan.
Wszę­dzie, się po­tknę o nad­brzeż­ny ka­mień,
wszę­dzie mnie nie­bo ob­sia­da gwiaz­da­mi,
i każ­da fala ob­my­wa i pla­mi
chlu­stem z przy­pły­wów i od­pły­wów pian.

A gdy mnie bun­tem zła ża­łość ogar­nie
o nędz­nych, bi­tych po­ni­żo­nych los,
— tu już nie świe­cą w twarz mor­skie la­tar­nie,
wiatr wy­ciem głu­szy tam­tych bun­tów głos,
już za da­le­ko tu i za wy­so­ko,
w nie­zna­nej zie­mi, pią­tej po­rze roku,
gdzie z nie­wi­dzial­nych dla in­nych ob­ło­ków
łu­kiem się pię­trzy po­nad ży­ciem most.

Na brze­gi lecą fal sprę­ży­ste grzbie­ty,
w kon­chę księ­ży­ca dmie wiatr — tak i ty
pa­trzysz — jak pły­ną ob­ło­ki — ko­bie­ty,
na­brzmia­łe wo­nią, pu­szy­ste od mgły.
Wiesz, że nie wszyst­kim jak tu­taj i to­bie,
kie­dy za­nu­rzasz w fale ręce obie,
ło­wisz jak ryby śli­skie kształ­ty ko­biet,
— i nie chcesz — szu­kasz prze­cież tyl­ko mgły.

Aż księ­życ pęk­nie, noc zbled­nie i na­gle
sznu­ry, trza­ska­jąc, w mo­kry pia­sek trą,
ko­bie­ce pier­si — peł­ne wes­tchnień, ża­gle —
— peł­ne po­wro­tu; otu­lo­ny mgłą,
na ste­rze wspar­ty, wy­mi­ja­jąc prze­strzeń,
płu­ca na po­wrót na­peł­niasz po­wie­trzem
in­nem — i wra­casz o tym sa­mym wie­trze,
a z zie­mi in­nej Al­la­nie Ger­bault.

Port każ­dy — zie­mią. Wsią­kasz w tłum. — Coś przy­wiózł?
— Więc tyl­ko peł­ną in­nych wia­trów pierś?
Więc drwią, więc krzy­czą, więc gło­śno się dzi­wią,
że ktoś się otarł usta­mi o śmierć,
a wró­cił z rej­su — z śla­dem po­ca­łun­ków,
z mórz, a bez pe­reł, bez cen­nych ła­dun­ków...
— Cóż — całą po­dróż dał mi w po­da­run­ku
ten ze Swi­ne­bur­n'a prze­pi­sa­ny wiersz:

WIERSZ ZE SWI­NE­BUR­N'A

„I po­rzu­ciw­szy gniew, na­dzie­ję, py­chę,
wol­ni od pra­gnień i wol­ni od burz,
dzięk­czyn­nych wes­tchnień śle­my mo­dły ci­che,
kto­kol­wiek jest tam po­śród gwiezd­nych głusz.
Za to, że mi­nąć dniom ży­wo­ta dano,
za to, że ni­g­dy raz zmar­li nie wsta­ną
i rzek po­wol­nych nurt zmą­co­ny pia­ną
za­wi­nie kie­dyś w głąb wie­czy­stą mórz".

Czy­taj da­lej: Moje polesie – Tadeusz Hollender