Wylecieliśmy kiedyś jak ptaki i liście,
a z młodością w niezgodzie płyniemy dziś razem,
coraz dalsi mi dzisiaj wiedzcie i usłyszcie:
— Niezawsze się przez życie przejeżdża Pegazem.
Oto dojrzałość moja, stająca się nagle,
aż ugina się ciężko umęczona szyja;
teraz już innym statkiem, nietutejszym żaglem
pędzony — Was i młodość nierozumną mijam.
Niesądzone mi było, bym wolny od grzechu,
z zębami ściśniętemi uporem i wolą,
zapierał się zwątpienia i trwał bez uśmiechu,
a nie widział sam siebie, obcy mi — Karolu.
Nie umiałem też w ciasnej zamknięty zatoce
wątpliwej sięgać głębi i trwać, niezachwianie
wierząc, że się bezemnie przyrodniczy proces
życia stanie i minie, spokojny Marjanie.
Ani się gwiazd na niebie nie spytam o drogę,
ani patrzeć błękitnie nie umiem — i przeto
instynktem żyć i mijać, nie walcząc — nie mogę;
nie śpiewam — piszę, Staszku, najmilszy z poetów.
Ani wierzyć dziecinnie oddawna nie umiem,
ani z żadną na ziemi krewnić się rodziną,
przechodzę sam, zostaję sam, w samotnej dumie,
uśmiechnięty sceptycznie, pogodna Halino.
Wiem — jak życie się moje, przepalając — syczy,
gdy w szyby nieustannie wciska się nox atra.
Przez wiek haseł i maszyn i tez przyrodniczych
lecę — wiecznie pędzony na złowrogich wiatrach.
I noc mi się nie kończy i dzień nie zaczyna,
i wiem, że znać nie można kierunku ni celu,
bo nigdy czas nie stanie na moich godzinach,
i nikomu nie powiem nigdy — przyjacielu.
Nigdy się już tym dawnym nie obudzę chłopcem,
i wierszy się zwodniczych i myśli wyrzekam,
patrząc na wasze twarze, wciąż dalsze i obce
odpływam, żeby nigdy nie spotkać — człowieka.
Bo nikt mi z was i nigdy nie powie już — dokąd?
Ani kobiety nigdy nie wyszukam — skąd...
— Sam, w dymie papierosów płynąc jak w obłoku,
na skrzydłach płaszcza nigdy nie zawołam — ląd!