Wiedeńskie przedwiośnie

Znów miedzianem błyskasz obliczem,
wzdymasz krwawych sztandarów chmury,
znów krew ludu płynie ulicą,
obryzguje ręce i mury.

Krok znów dudnił, rynsztunek chrzęścił,
w oknach lufy, okrzyki wieją,
tłukły w szyby powietrza pięści
detonacyj onomotopeją.

Nie od dziś zdecydował o wszystkiem
żołdaków ćwiczony krok,
tylko nowszy karabinów system
częściej krajał czerwienią mrok.

Pocisk jęczał, nad dachem pękał...
Bladym chłopcom pieśni miłosne
długowłose śpiewały dziewczęta
w Czterdziesty ósmy rok, na wiosnę.

Patetycznie, z ręką na sercu
carbonerzy marli u barykad...
— Patrz — a dzisiaj wczorajsi mordercy
patetycznie drzemią na pomnikach!

Nic nowego. — W komunikatach:
— W Austrji spokój — płynnie donoszą.
Tylko dymią na wzgórzach armaty,
i spocone wracają do koszar.

W tumach modły wznoszą dziękczynne:
— Quod peractum’st — jako być musi.
Nikt za ciebie nie żądał innych
komunikatów — Chrystusie.

Czyich uszu doleciał, gdzie dobiegł,
krzyk o odsiecz, wołanie — Ratunku!
Nie w tym świecie, nie w tej Europie
żądać tobie uczciwych rachunków.

Wrzask bezmyślnych, ulicznych awantur
cieniem ciężkim na młodość nam spadł...
Żydzi bici przez tłum korporantów,
oto — naszych dwadzieścia lat.

Księżyc miedzią brzęczy, gdy wchodzi
w miasto, w bezsens kolorowych flag.
Bezrobotni kładą się powodzią
pod karabinów maszynowych takt.

— — — — — —

Tylko ciszą z kasztanów wiało,
kiedy wojsko szło ulicy środkiem,
gdy na lufy i hełmy, nieśmiało
wiatr rozrzucał płatków ulotki.

Lecą płatki kasztanów, akacyj,
woń żołnierze wciągają w płuca...
Nie przeczuwa nikt — agitacji,
że to prawie — już — rewolucja.

Ulicami mgły rude opary
wsiąkają podstępnie jak gaz...
Z trudem na historii zegarach
bagnetami wstrzymują czas.

Kiełkuj mocy podziemna, rośnij
chodnikami pod chwałą pomników.
— Rewolucjo — i nas matko młodości
przygarniesz do piersi barykad!

Narodowych flag bezsens łopoce
pod chmur gęstszych i cięższych oponą.
Tylko wierszem skneblowanej mocy
pozdrawiamy twoich powieszonych.

Fioletowe zygzaki przed burzą
coraz mocniej pękają z hukiem...
Patrz! — führerzy władcze oczy mrużą,
burza dudni nie niebem — lecz brukiem.

Krwią zachodu asfalt ulic mości,
sztandarami chmur pęka krwawemi.
— Sława! Sława! Wiosno Wolności!
Wiedniowy dniu nowej ziemi!

Pręż się! Pękaj w młodem przededniu,
słów iskry wyrzucaj — niech płoną!
Przedwiośniem zaczęło się — Wiedniu,
jeszcze zacznie się wiosną — czerwoną!

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender