Na pierś, zżartą na proch iperytem,
gdzie się bagnet rdzawił jak gwóźdź —
legli ciężko wyzłacaną płytą,
twardym marszem przytłukli. Nawskróś!
Rozsypali po niebie sztandary,
dzieci rzędem wzdłuż płyty i tłum,
znicz się krwawił i krwawił pożarem,
cisza rosła pod niebo — jak tum.
Salwy, wieńce, okrzyki wezbrane,
mowy, kwiaty. — Żołnierze! — och, wyjść,
krzyknąć — Milczcie! Żołnierzem Nieznanym
nigdy, nigdy nie potrafię być.
Posłuchajcie mnie bracia, co teraz
defiladą łamiecie mi pierś.
— Najstraszniejsza rzecz — to umierać!
Najstraszniejsza jest — dusząca śmierć!
— Ja nie umiem być bohaterem,
ciężko na pierś z marmuru brać łom...
— A w okopach miałem wszystkie papiery,
i nazwisko... i dzieci... i dom...
— Za coś, Wrogu Nieznany, czy Bracie
w piersi bagnet zębaty mi wparł,
— za coś moje nazwisko zatracił,
kiedym ziemię pazurami darł.
To przez ciebie, i widzisz, przez ciebie,
Wrogu, Bracie Nieznany, aż stąd
znowu kwitną chorągwie na niebie,
i daleki majaczy znów front.
Aż pod taktem defilad i butów
taki wstrząśnie kolumnami szloch,
że miliony Nieznanych Rekrutów
płytę z piersi rozniosą... — Na proch!