Pożegnanie z cieniem

Na mieszczańskich pomieszkań wypłowiałych ścianach,
między „Polonją" Styki a gestem „Rejtana",
między zmartwiałe twarze narodowych wieszczów,
„Święty gaj", i Kościuszkę, Matkę Boską jeszcze,
mieliśmy lat niewiele, przed niewielu laty,
gdy pierwszy raz na ścianie, chmurny i wąsaty,
choć w strzeleckim mundurze, szlachecko ze ściany
patrzyłeś (fotografja: — Rysia — Zakopane).

Z Tobą w nasze dzieciństwo zwaliła się wojna,
i pozostała dotąd legenda dostojna
w dymach bitew, w warkocie wytaczanych armat,
i piosenki żołnierskie były nam pokarmem,
a spoza wszystkich wieszczo romantycznych twierdzeń
szarzały twardo cienie magdeburskiej twierdzy.
Choć nam krwawy błysk strzałów oświecał kołyski
pozostało coś więcej dla nas i dla wszystkich:
był jeszcze polskiej szabli błysk...
 — Nie — karabeli.
I w każdym polskim domu było jak w kościele.

Tak nam dałeś dzieciństwo górne i namiętne,
i młodzieńczość podobną, gdy majowem świętem
kołysały się miasta, mieszały się dźwięki
robociarskiej i skocznej żołnierskiej piosenki.
My z kokardką czerwoną i majem na twarzy,
dzieci wojny — orkiestry grzmiały kolejarzy,
w czerwonych iskrach sztrejki śniły się pociągom,
a nad miastem Twój portret niesiono na drągu
wysoko nad jedwabne, przerażone panie:
Uwierzyliśmy wszyscy — że tak już zostanie.

Pozostały. Na długo: portrety na ścianach
mieszczańskich naszych mieszkań. Jest coś w tych mieszkaniach.
Jest cenny proch, choć skrzętnie prochy się tu ściera,
wiew śmierci, chociaż rzadko się tutaj umiera,
są fotele, drobiazgi, zakątki wygodne,
półeczki...
 Na półeczce, w swych wymiętych spodniach
groziłeś całej Polsce spod brwi nasuniętych:
figurka, wieszcz, bohater, i mieszczański święty.
Schylały się przed Tobą zatroskane głowy,
a Ty trwałeś — szlachecki, pański, mohortowy,
prawie herb na banknotach, plakatach i znakach,
zgarbiony, znany wszystkim z obrazu Kossaka,
z dłońmi na głowni szabli, o zgarbionych barkach,
żyłeś — Jaśnie Wielmożny na polskim folwarku.
Człowiek — symbol — samotność — powaga — i męka.
Opadała na Ciebie podnoszona ręka,
chodziliśmy bez woli, mniejsi — bo potomni;
już za życia spiżowy patrzył na nas pomnik.
I nikt odtąd z nas żywych tam się już nie przedarł:
był rząd, stała Polska i stał sam — Belweder,
gdy mijałeś jak wszystko, samotny i stary...
jak symbol już za życia umarłej ofiary.

Czy umarłeś?... — Nie, tylko odszedłeś którędyś,
napewno sam widziałeś żałobne obrzędy,
z taką samą na ustach szlachecką pogardą
nakryłeś się wawelską kryptą Leonarda,
gdy tam szły krzepko pułki, warczały armaty,
snuły się światła, cienie, sypały się kwiaty,
pogrzeb trząsł całą Polską od krańca po kraniec,
nie tylko czarne klechy klepały różaniec,
nie tylko twoje pułki dudniły za trumną...

Nie! Marszową kolumną ogromną i dumną
za zwłokami zakwitły kontusze i pasy,
karabele w kościele podniosły się lasem,
jeszcze raz zardzewiałe szczęknęły dwururki
i w pokrwawionych strzępach zjawiły się burki,
i kosynierskie kosy podniosły się sztorcem
i chwiały się żałobnie przed żałobnym dworcem;
w leguńskich maciejówkach zakwitły jak kwiatki
kołpaki, rogatywki i konfederatki.
Za ułańskim szwadronem przy dźwiękach kapeli
zagrzechotał okropnie szczęk nagich piszczeli
i trupi zapach powiał, gdy w żałobną ciszę
wszedł zbrojny poczt pancernych panów towarzyszy.
Zaświeciła historja w pustych oczodołach
starą dumą szlachecką na kościanych czołach,
stuknęły w bruk kopyta, załkały kobiety,
a na końskich szkieletach szumiały szkielety.

Krwawe strzępy kontuszów purpurowych mości
zwisały jaśniepańsko z piszczeli i kości,
by od Twojego ciała odpędzały żywych.
Od trumny wydźwigniętej szedł chłód przeraźliwy,
wiatr świstał w pustych czaszkach i w piersiowych klatkach,
na gołych łbach jak dawniej — wąs, konfederatka,
w oczodołach czerń pusta i iskry ogniste
i znowu w oczodoły wiatr złowrogi świstał.
Płynęła trumna górnie przy błyskach karabel
z grzechotem i tętentem idąca na Wawel.

Tak za Tobą minione umarłe odeszło.
Nie wiedział nikt, że razem grzebaliśmy Przeszłość,
że nie tylko za Tobą zatrzaśnięto wieko,
że zamknięto tu razem kilka strasznych wieków.
Nareszcie opóźnionej pozwolono śmierci
położyć się Przeszłości Wawelem na piersi,
a na marach zawiesić i kir i aksamit
żałobny.
 — Tak nareszcie zostaliśmy sami.

Napisano już wszystkie hołdownicze wiersze,
nazwano Cię Ostatnim, nazwano Cię — Pierwszym,
zostały nam obrazki w mieszczańskich mieszkaniach,
Twoje słowa i „wzory do naśladowania“...
— Patrz! Przed Tobą, ogromnym, za życia spiżowym
zaczynamy znów trudne, spiskowe rozmowy.
Ledwie przebrzmiały dźwięki żałobnej muzyki
spotykamy się oto pod Twoim pomnikiem
i tajemne wiedziemy szepty i pogwary,
przygotowując nowe na jutro ofiary.

Słuchaj tych słów, Umarły! — Nas blady Baryka
obudził takiej nocy. Był w łódzkich fabrykach,
był w kopalniach na Śląsku, był na bieda-szybach,
pod mostami na Wiśle, był w chłopskich sadybach,
glodny był i obdarty, długo opowiadał,
długi czas spędził z nami na tajnych naradach...

Mówił, że w chatach chłopskich kartofle bez soli
żarł, że z ludźmi na drogach umierał powoli,
że zupę ze skradzionych, zmarzniętych buraków
smakowali, a potem na bezpańskim szlaku
z psem o kość się podarli, a potem z innymi
spał zakopany w liściach w jednej długiej zimie,
złodziejskich patrjotków wymieniał nazwiska,
milczał z strasznego gniewu i zęby zaciskał.
Widział spasionych księży, głodujących chłopów,
dobywał z powojennych, zarosłych okopów
pociski pełne śmierci, szczątki po armatach...
Tak całą Polskę przeszedł. Szedł przez długie lata,
i tyle samo czasu przegnił w kryminale,
gdzie prześnił sen o szpadzie i o kapitale.
Wczoraj — kraty wyłamał i do nas się przedarł,
by znowu wyprowadzić — wszystkich — pod Belweder.

Lecz dom Twój znowu pusty od piwnic do pięter,
wszystko stoi jak dawniej, nietknięte i święte,
znów przed nami zamknięto nienawiść i miłość,
bo znowu Ciebie dla nas w tym domu nie było.

Słuchaj tych słów, Umarły! naszym młodym głowom
coraz mniej się ojczyzna mieni kolorowo,
coraz mniej naszym ustom okrzyków potrzeba,
coraz więcej zwykłego, razowego chleba.

Słuchaj tych słów, Umarły! Oto nieprzytomni
Przywalamy Wawelem Twój spóźniony pomnik,
a historję już tylko nazwiemy — historją.

Oto zorze się inną zapalają glorją.
Młoty biją w kowadła i w iskrach pieśń śpiewa,
chłop mocuje się z ziemią, a ziemia odbrzmiewa,
pokrywają się pleśnią żupany i pasy.
— Nam teraz w bój odwieczny z historją i czasem,
grzmi armja, gdy przeciąga zgłodniała i blada...
Salutuje Twój pomnik Wielka Defilada,
gorąca Twej młodości czerwonej oparem.
— Żegnaj,
 MY JUŻ GOTOWI DO NOWEJ OFIARY...

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender