Halinie Górskiej
Wypływa z brzucha miasta, gęsta i nieczysta,
pod niebem raz z ołowiu, raz z błękitnej bieli.
Wiecznie w czarnych kanałach charczy, parska, śwista
w zwyczajne dni tygodnia i w białe niedziele.
Wtłoczona najprzezorniej w kazamaty sklepień,
odgrodzona od świata kratą i kanałem.
— Smutno — nigdy błękitów malowanych nie pić;
— Ciężko — nazwać nurt życia — czarnym kryminałem.
Trudno być czarną wodą, smutno wiecznie pluskać
w szachownicę z żelaza przemądrze splecioną,
i zbierać brudy miasta w skneblowane usta,
wiecznie dusić się w sobie, być wodą — a płonąć.
I z wszystkich strasznych mieszkań, z mieszczańskich wychodków
brać przetrawione żarcie. I nie móc zawrotnym
nurtem jak czarny wulkan trysnąć w miasta środku,
na rynku, gdzie zasiłki dają bezrobotnym.
Płynąć, płynąć złowrogo i długo — jak życie,
zdechłe szczury, odpadki i gazety toczyć,
zgniłemi jarzynami codziennie się sycić,
a zapijać gruźlicą, mydlinami, moczem...
Gdzieś za miastem wstydliwie spod ziemi wychynąć,
jak kiszka odchodowa smrodem w niebo buchnąć,
i tam płytko po drutach, puszkach, blachach — płynąć,
nocami pod księżycem lśnić jak martwe próchno,
nad sobą czuć tramwaje i tysiące kroków,
bijących w czarny sufit jak serce bezmyślnie,
i tylko czarną ziemię ryć i ryć — głęboko,
przy elektrycznych drganiach w nadziemnym przemyśle,
I nic nie móc, straszliwie — nie móc, nie być w stanie,
tłuc tylko łbem w przemądre, inżynierskie pęta.
— A na górze są oni — panowie i panie,
ulepszone, w surdutach i sukniach — zwierzęta.
Sine trupki niemowląt, rude szczątki szczurów
tłoczą się przy odchodzie, w strasznej wodzie mokną,
narasta wał rozkładu pod cuchnącą dziurą,
wzbiera nurt, będzie czarno wyczyszczonym oknom.
...Kiedy w nie lepkie chlusty z wnętrza ziemi trysną,
gdy się gejzer jak czarna chorągiew podniesie...
— Nazywają ją Renem, Tamizą czy Wisłą,
U nas płynie pod miastem. U nas Pełtwią zwie się.