Kiedym był młody — i bardzo młody —
Kochałem pannę cudnej urody.
By ją wciąż widzieć — ptaszkiem być chciałem,
Gdy ją bolała główka — płakałem,
Wieczór paciorki odmawiał za nią,
Aż raz szepnąłem: ja kocham panią. —
A ona rzekła: jeszcześ za młody,
I jabłko dała mi dla ochłody.
Gdym podrósł trochę, kochałem drugą;
Ale z daleka i to nie długo.
Raz ją w kościele w ławce ujrzałem —
Odtąd marzyłem o niej — wzdychałem,
I jak cień ciągle chodziłem za nią:
Aż napisałem jej: kocham panią!
A odpisała: „nie znam cię panie“ —
I tak skończyło się to kochanie.
Nie długo potem kochałem inną.
Była młodziutką, wesołą, zwinną
Oczka z turkusów, włoski złociste,
Dołki na twarzy i ząbki szkliste.
I byłem pewny, że mnie kochała,
Bo nieraz na mnie oczkiem rzucała;
Aż raz zwierzyła mi się tajemnie,
Że zakochana; — ale nie we mnie.
A potem jeszcze kochałem jednę.
Przylgnęło do niej me serce biedne,
Bo była piękną, bo mnie kochała,
Bo kiedym przyszedł słodko witała,
A smutną była w chwili rozstania;...
I tak rok było tego kochania
A za mąż poszła, — a na ostatek
Łzy na pamiątkę dała i kwiatek.
Odtąd już rzadko myślą się pieszczę,
Aby mnie która kochała jeszcze;
A jednak ciągle za niemi łażę,
Na ich nadobne patrzę się twarze,
Patrzę czy która przez zapomnienie
Nie rzuci jakie czułe spojrzenie,
I ich wesołe mowy rad słyszę — —
A potem z tego piosenki piszę.