Śniło mi się, żem umarł, lecz dusza przez ciało,
Jak przez kryształ widziała wszystko, co się działo.
Słyszałem w chwili zgonu krzyk matki — a potem
Coś, jak ciało, na ziemię runęło z łoskotem;
I przez czas długi była cisza na około....
Tylko ciepłe łzy czyjeś ciekły mi na czoło —
Jakiś przyjaciel płakał nade mną, żem nie żył. —
Potem czułem, jak stolarz ciało sznurkiem mierzył;
A po nim bab kościelnych, brzydkich weszła kupa,
I poczęły myć, czesać i ubierać trupa.
Ustroiły mnie baby we frak i lakiery,
I białe rękawiczki wcisnęły na palce,
Jak gdybym nie do grobu szedł: lecz tańczyć walce;
I zapalono przy mnie świec dwadzieścia cztery,
Którym obcinał knoty dziad nucąc pacierze, —
A ludzie szli przyglądać się, jak w trumnie leżę. —
I słyszałem głos obcych i znajomych osób,
Jak przez trzy dni sądzili mnie w przeróżny sposób,
Jedni złym, drudzy dobrym zowiąc mnie człowiekiem,
Że rad byłem, gdy trumnę nakryto już wiekiem,
Że już nie będę ludzkim gadaniem nudzony.
Niedługo potem z wieżyc zajęczały dzwony —
Orszak ruszył na cmentarz wśród deszczu i błota.
Wtedy duszę mą ciężka objęła tęsknota,
Za tą ziemię, com rzucał i było mi strasznie,
Gdym pomyślał, że światło dnia za chwilę zgaśnie,
I że świat ten grobowe zasłonią mi ciemnie —
Że ci, co szli za trumną, powrócą beze mnie,
Będą śmiać się, weselić, żyć i chodzić wszędzie,
I bawić się, jak przedtem — a mnie już nie będzie.
I gdy trumnę spuszczano do grobu, a potem
Usłyszałem jak ziemia padała z łoskotem
Na wieko; — i śpiew księży i płacze nad ciałem
Coraz mniej dochodziły mych uszów; — struchlałem —
Trwogą zdjęty — i w oczach zrobiło się ciemno,
I długim czas nie wiedział, co się działo ze mną.
Aż ujrzałem się znowu gdzieś — w jakimś ogrodzie —
Wśród zapachów, zieleni, w rozkosznym drzew chłodzie;—
Jakieś postacie, szaty odziane białymi,
Jak łabędzie, skrzydłami nie tykając ziemi,
Pływały, pośród kwiatów brylantowej rosy,
I po wodach błękitnych, gładkich, jak niebiosy,
Pełnych gwiazd — przechodziły jak po ziemi tłumem,
Cudne wydając tony białych skrzydeł szumem.
Siedząc z boku gapiłem się na dziwy one,
Bawiłem niemi oczy; ale zasępione
Serce moje nie mogło rozbawić się niemi,
I tęsknota je rwała do rodzinnej ziemi. —
Wtem blask oczy uderzył: — aleją cienistą
Szedł jakiś starzec, kapą odziany złocistą,
Na którą białej brody spadał strumień długi, —
Za nim szły dwa anioły, jak za panem sługi. —
Kiedy mnie mijał starzec, zatrzymał się chwilę,
Spojrzał i zwróciwszy się do tych, co szli w tyle,
Spytał: kto to? — a anioł rzekł ze czcią głęboką:
„Jeden z tych, co dziś z ziemską rozstał się powłoką.“ —
— „Czemuś smutny?“ — zapytał starzec zadziwiony,
„Kiedyś dostąpił tego, o co miliony
„Proszą mnie tam na ziemi ciągle. Jesteś w niebie!
„Smutek, jak sandał zrzucić powinieneś z siebie
„Wchodząc w bramy niebiosów do gwiazd i błękitu.“ —
A ja na to: „Jehowo — odrzekłem — źle mi tu,
„I nudno w waszym niebie, bo tu u was nie ma
„Mojej ziemi rodzinnej z mogiłami trzema,
„Ni starego Wawelu nad błękitną Wisłą;
„Więc mi tęsknotą wielką serce się tu ścisło,
„I jestem tu jak obcy.“ — Łzy mi głos zalały,
A anioły tęsknoty mej nie zrozumiały,
I oczami zdawały wzajem pytać siebie?
Czego pragnie ten człowiek, kiedy już jest w niebie?
Jehowa stał nade mną w głębokiej zadumie —
Czytałem w twarzy jego, że mój żal rozumie,
Więc się mu jak proch do nóg rzuciłem w pokorze,
I prosiłem. „Pozwól ty choć raz jeszcze, Boże,
„Zobaczyć moją ziemię!“ — A pan głową skinął,
I wtedy anioł skrzydła tęczowe rozwinął,
I wziąwszy mnie w ramiona przeszedł ziemi kawał,
I nad błękitem, co mi wodą się wydawał
Stanąwszy — zanurzył się w tej błękitnej fali,
I spadaliśmy razem coraz niżej... coraz dalej....
Mijając mleczne drogi gwiazd, jasne księżyce,
Obłoki, — aż nas białe, klasztorne wieżyce
Pozdrowiły dzwonami, a ziemia zapachem,
I zatrzymał się anioł przed klasztornym gmachem,
Pod namiotem szumiących drzew, gdzie las bielański,
I rzekł: ziemia! —
Dzień robił się; — na anioł pański
Dzwoniły dzwony z wieży. — Na tle nieba, które
Wstające słońce w jasną odziało purpurę,
Wśród białej mgły porannej i mogilnych znaków
Ujrzałem miasto stare i krzyknąłem: Kraków!
I wyciągnąłem ręce do miłych pamiątek,
I z dziecinną radością każdy znany kątek
Odwiedzałem oczami; ścieżką, co się wije
Wśród olszyn i topoli i w zbożu się kryje,
Potem sznureczkiem białym ciągnie się nad rzeką
Pośród zielonej trawy daleko — daleko —
I wśród sadów, rybackich chat znowu się chowa, —
Tą ścieżką biegły oczy moje do Krakowa.
I aniołowi ręką wskazując w tym grodzie
Każdą wieżę, co nieba błękit krzyżem bodzie,
Każdy muru kawałek słońcem pozłocony
Pytałem: prawda, jakie cudne nasze strony? —
Anioł słuchał nie słysząc — wzrok zwracał do nieba,
I zamiast odpowiedzi rzekł: „wracać już trzeba,“
I wziąwszy mnie za rękę chciał unieść ku niebu.—
Rozpacz mnie ogarnęła, jak w chwili pogrzebu —
Tęsknota bunt podniosła przeciw woli bożej,
I począłem szamotać się z nim wśród rozdroży,
I wołać co sił stało głosy ochrypłymi:
„Ja nie chcę nieba, puść mnie, chcę żyć tu — na ziemi.“
Szamotanie zbudziło mnie — i wraz z tą chwilką
Odetchnąłem, gdym poznał, że to był sen tylko.
Spojrzałem ucieszony, wesół koło siebie,
I dziękowałem Bogu, że nie jestem w niebie.