(Opowiadanie żołnierza na urlopie.)
Było to zeszłej zimy, na tej strasznej wojnie,
Byliśmy het na wschodzie, gdzieś w polu daleko,
Rosjanie nas kul gradem obsypali hojnie
W koło nas zaspy śniegu, a w żołądku lekko.
Dwa dni się nie widziało ani łyżki strawy,
Jak to bywa na wojnie, Lukullus nie psuje,
Księżyc przyświecał jasno, chociaż dziwnie krwawy,
A człek tak dniem i nocą na koniu harcuje.
Czasem pękł granat obok, pozabijał ludzi,
Poranił towarzyszy, ubezwładnił konie,
Krwi ślady tu i owdzie, śnieg przyprósza, studzi,
I tak zniszczenie wokół nad ludzkością zionie.
Konie nam pomarniały, strachały się czasem,
Często się który spinał łub szczupaka dawał,
Aż tu mój kasztan skoczył, tuż nad samym lasem,
I wysadził mnie z siodła o porządny kawał.
W oczach mi się zaćmiło i ległem jak długi,
Czując silny ból w piersiach i na głowie ranę,
Jeźdźcy byli daleko, tylko śniegu smugi
Sypały się gwałtownie siłą wiatru gnane.
Podniosłem się z trudnością, chcąc zdążyć za nimi.
I widzę z przerażeniem, że mi braknie buta,
Nogi zlodowaciały na zmarzniętej ziemi,
A w zrozpaczonej piersi dźwięczy śmierci nuta.
Rozglądam się dokoła, nie widać nikogo,
Sam jeden w tej pustyni zostałem lodowej,
Tylko trupów naokół, widzę, leży mnogo,
Co począć? jak ratować w tej nocy grobowej?
Drogi nie widać żadnej, ślad kopyt zatarty,
Ani chaty w pobliżu, ani żywej duszy,
Obcy byłem w tych stronach i nie miałem karty,
By móc się zorientować w tej zapadłej głuszy.
Padłem więc na kolana i zaryty w śniegu
Wzywam Najświętszej Panny, by mnie ocaliła,
Matko, gdy mam już ginąć, niech zginę w szeregu,
Ty mnie obroń przed śmiercią, co mnie zaskoczyła.
I kiedy się tak modlę zmarznięty, złamany,
Czuję, że mnie coś ciągnie i za ramie chwyta,
Oglądam się i widzę, to mój koń kochany,
Wrócił się po mnie — znalazł, tak sadził z kopyta.
Rzuciłem się na szyję mojemu wybawcy
I zapłakałem rzewnie, klękając na ziemię,
Całowałem różaniec, a dziękując Zbawcy
Przysięgłem, aż do śmierci, wielbić Maryi imię.
Koń mój zgrzany, spocony od szybkiego biegu,
Stał i czekał tak za mną, rozpatrując dumnie,
Niecierpliwił się widać, by stanąć w szeregu,
Potem na but w strzemieniu spoglądał rozumnie.
Uściskałem kasztanka i odziałem nogę,
I znowuśmy tak wspólnej doli towarzysze
Puścili się co prędzej w tę niepewną drogę,
Świat biały był wokoło — poświst wiatru słyszę.
Koń był mi przewodnikiem, bom nim nie kierował,
Zaczęło dnieć, świt biały zamieniał w czerwony,
Koń oglądał się na mnie, jakby mnie pilnował,
I dla skrócenia drogi sadził przez zagony.
Zwolnił tempa, przystanął i obejrzał w koło,
Jakby to zrobił człowiek niepewny swej drogi,
I znów dalej a dalej, popędził wesoło,
Choć już upadać zaczął na dwie przednie nogi.
Słońce już też wstawało, śnieg zwolna ustawał,
Przy długim moście straże nasze pilnowały,
Nie wiem ile wiorstowy uleciałem kawał,
To wiem, że wojska nasze tuż opodal stały.
„Wymarsz o drugiej będzie, więc dosyć masz czasu.
Co lecisz?" rzecze do mnie o karabin wsparty
Żołnierz. „Zbłądziłeś, bracie, wsuń się bez hałasu."
I gdzie leży nasz obóz wskazały mi warty.
* * *
Gdym przybył, pito kawę, chlebem się dzielono,
„Vivat!“ tak mnie witali poczciwi kamradzi,
„A myśmy już myśleli, że cię zastrzelono”
Nie, rzekłem, Bóg- zwykł radzić o swojej czeladzi.
Opowiedziałem potem, co mi się zdarzyło,
Za co mi aż podwójną porcję dano kawy,
Najpierw dałem koniowi — resztę się wypiło.
Przyznajcie mi, że miałem wypadek ciekawy.
Źródło: Odgłosy wojenne, Maria Paruszewska, 1917.