Tyżeś to, morze, ty żeś to? ty samo?
Czarną mi kładziesz się plamą
na bożym świecie
i na mej duszy, która wspomina...
Jak oko sięga
hen — w dal! —
aż tam — po szare krańce widnokręga
odmęt zorany bruzdami fal,
spieniony, ryczący, wściekły:
o, morze!
a wszak to jasne miało być łoże
w twem łonie
dla mego szczęścia,
którem tu rzucił w błękitne tonie
i ciche — dziś? wczora?...
Jam ci je oddał, jam ci je powierzył,
o, morze,
aby w przejasnych kryształach spało,
a tyś się śmiało
błękitem fal i blaskiem słońca,
podobne szczęściu mojemu;
ach! czemu
burzysz się dzisiaj, od końca do końca
spienione, — czemu?...
Jam przecież moje szczęście oddał tobie,
wierząc słonecznej twojej obietnicy,
którą mnie fala obłudna kusiła,
że trwać tu będzie w kryształowym grobie;
a kiedy serce me dojmie tęsknota,
to przyjdę tutaj, o, morze!
a ty poniesiesz mnie przez tęczy wrota
— ciche i modre, jak wczora —
nad szczęściem mojem,
błyszczącem wskróś fali
jako ta zorza złota,
z wieczora, gdy słońce, spłynąwszy po niebie
w przeźrocza wód,
długo się jeszcze na dnie skrzy i pali,
w ptaka zmieniając łódź, a w lazur ciebie...
A oto stoję
nad rozhukanym, czarnym żywiołem;
o, morze!
czyż cię zmąciło tak to szczęście moje...?
Tak-że jest trudno bezbrzeżnemu morzu
strawić i pochłonąć
jeden los ludzki?
jedno marne szczęście człowieka?
i wielkiem, cichem zwierciadłem
przykryć je:
niech zmartwychwstania napróżno nie czeka...?
Więc nawet w szczęściu
ludzkiem jest tyle goryczy
i tyle zła,
że zdolne spienić morze i zamącić
do dna,
ogromne, bezbrzeżne morze...?
O, szczęście moje! o, mój śnie...
o, Boże! — —
Fiume.