Wieczór się zbliża... Siadam na swem krześle,
Przymrużam oczy senne i zmęczone,
Jakieś bajeczne plany w myśli kreślę
I nasłuchuję... skroś zmierzchów zasłonę,
Po woniach cudnych, rozmarzonych kwiatów
Płynie melodja srebrzysta z za światów...
Przebóg!.. toż znam ją... Przed laty, przed laty
Matka mi pieśń tę śpiewała z pieszczotą,
Cicho... coś szepcą rozdzwonione kwiaty,
Drzewa mi prawią baśń zaklętą, złotą,
Zefiry senne zlekka mnie kołyszą
I duch mój, zda się, spłynął z zmierzchów ciszą...
— Błogosławiona bądź melodjo zmierzchów,
Błogosławiony bądź ty rzewny śpiewie,
Co płyniesz do mnie z za gór sennych wierzchów,
Co płyniesz do mnie w zefirowym wiewie
I w mojej duszy usypiasz tak cichy,
Gdyby róż polnych dzwoniące kielichy...
Wieczór już kona... słyszę odgłos harfy,
Wszystkie te głosy są mi tak znajome,
Księżyc rozwinął swe niebieskie szarfy,
Zagrały hymnem bory nieruchome
I w mojej duszy komnaty świetliste
Wpadły dwie gwiazdki — senne, pozłociste.
Zaczarowane jakieś śnię ogrody,
Co wiszą w cichem, grobowem milczeniu,
Królewna dziwnej, nieziemskiej urody
W rozkwitających drzew się skryła cieniu,
Czasem ją zefir tylko zlekka muśnie,
Modre zamknęła oczy... zaraz uśnie...
Dziwne marzenia... jakżeż mi jest błogo,
Snu mi złotego nikt tu nie przerywa,
Jakąś błękitną księżycową drogą
Wszedłem do nieba... duch mój kwiaty zrywa
Na rajskich polach — ciszą upowity
Idę w dal dziwną przez różane świty.
Cicho... ktoś puka znów do mej komnaty,
A sen mój jeszcze nie dobiegł do końca,
Na szybach widzę fantastyczne kwiaty...
Nie!.. to złudzenie... wpłynął promyk słońca
I pozłociste moje sny rozwiewa...
Cicho!.. Ktoś płacze... Ach! to szumią drzewa...