Z głębokości sięgając głosem bardzo słabym
ledwie najniższych głazów nieczułych na echa
śpiewał śpiewak mizerny tchem przekrwionych płuc.
Na górach świętokrzyskich podawały jodły
strumieniom szumy buków i szerokich grabów.
W kaplicach dojrzewały szepty dawnych modłów
a beznosy potworek klęczący przy drodze
spleśniałe wargi zawarł w kamiennym uśmiechu.
Wysoki prosty majak nad klasztorem rósł.
Poeta nie miał siły powiedzieć: „odchodzę".
Patrzył na poszarpane ruiny i głazy,
na okna zakreślone geometrią krat,
zwały gipsowych świętych i podartej blachy
i suchy mur więzienny jak uparty sen.
Powtarzał: trzeba zerwać, zakończyć już z tern,
składaniem w błahe rymy zużytych wyrazów,
nieudolnem wtórzeniem słyszanym od lat,
trzeba... i mierny śpiewak spoglądał ze strachem
na niebo, chmury, drzewa, których nazwać nie mógł,
na strumienie bijące przez soczysty mech...
I znowu śpiewał słaby i bezsilny,
jodły szum niosły wysoki bez ech —
beznosy świątek na rozdrożu drzemał...
Źródło: W połowie drogi, Teodor Bujnicki, 1937.