W pierwszej młodości złudzeniu
Świat mi się zdawał obrazem —
Który Artysta w natchnieniu
Uczynił — piękna wyrazem, —
Więc w żadne nie wierząc plamy,
Mogące barwy w nim zatrzeć...
W złote ujęłam go ramy —
Chcąc patrzeć tylko... i patrzeć! —
Później — nim szatan ironii
Śmiech w piersi skłócił mi z jękiem,
Świat... był mi marzeń harmonią,
Sennym miłości rozdźwiękiem —
Którego celem ostatnim,
Pieśnią ku niebu wykwitać —
Więc chciałam w uścisku bratnim,
Słuchać go tylko... i witać!...
Następnie — chłodnej rozwagą —
Zranionej życia uciskiem —
Zbrojnej doświadczeń powagą —
Świat — zdał się wielkiem mrowiskiem,
Gdzie praca — tylko dla chleba —
Uczy — jak serca zatwardzać...
Więc zdało mi się — że trzeba
Pogardzać... tylko pogardzać!..
W późniejszych dni poniewierce,
Wśród walki z życiem i losem,
Uznało go biedne serce
Niezrozumiałym chaosem —
Gdzie władną — nieznane bogi,
By nędzę i rozpacz umorzyć —
Więc własnej nie widząc drogi —
Trwożyć zaczęłam się... trwożyć!...
Nareszcie... gdy już w otchłani
Nadziei tracąc kotwicę —
W samotnej życia przystani
W przyrody spojrzałam lice —
I w własnej duszy pustynię –
Nie umiem gardzić... rozpaczać...
Umiem być smutną jedynie...
I zawsze... zawsze... przebaczać!... —
1880.
Źródło: Wiersze liryczne, Maria Bartusówna, 1914.