Było skwarne lipcowe południe, a droga, po której szedłem, tak piaszczysta, że z trudem posuwałem się naprzód. Nie sprawiało mi to jednak przykrości. Przeciwnie – byłem szczęśliwy, że idę drogą tak dobrze mi znaną z dawnych, chłopięcych lat. Kilka godzin temu opuściłem dom, biuro, przyjaciół, aby właśnie móc iść tą drogą, grząźć w piachu i patrzeć na to wszystko, co tę drogę otacza, jak patrzałem trzydzieści lat temu.
Droga zaczynała opadać w dół. Zamiast iść dobrze już udeptaną ścieżką, skręciłem w bok i poszedłem brzegiem głębokiego jaru. Po twarzy biły mnie kłosy dojrzałego żyta. Pachniały jeżyny i polne róże. Skwar dopiekał. Wkrótce poczułem lekki powiew chłodniejszego wiatru, zwiastujący cel mojej podróży.
- Jezioro!...
Przeszyte migotliwym pasem słonecznego światła witało mnie, dawnego swego druha i przyjaciela, niewzruszonym spokojem i głęboką ciszą.
- Jezioro!...
Czyż, gdzie indziej było tak przytulnie i dobrze jak tutaj? Czyż, gdzie indziej szumiały trzciny tak swojsko i życzliwie? Czyż, gdzie indziej rosły bujniejsze trawy i kwitły piękniejsze kaczeńce?...
Szedłem nadbrzeżną ścieżyną otoczony rajem dawnych wspomnień, tych najdroższych, najmilszych, napływały jedne po drugich i wyciskały łzy z oczu...
Na tej wysokiej burcie, podmytej falami jeziora, wysiadywałem z braćmi długie godziny łapiąc na wędkę małe, srebrzyste rybki, które potem sami smażyliśmy ku zgorszeniu sióstr i gderliwej kucharki...
Tu, przy tym łagodnym skręcie jeziora, gdzie brzeg jest szeroki, piaszczysty i nie zarośnięty ani trzciną, ani tatarakiem, spędzaliśmy najchętniej czas wśród zabaw i kąpieli.
Ilu nas, chłopców, we wsi było, wszyscy umieliśmy doskonale pływać i nurkować. Zaledwie ten, czy ów brzdąc od ziemi odrósł, już się do wody pchał i bliższą znajomość z jeziorem zawierał. Nikt się nami nie opiekował, nikt rąk nie załamywał, gdy który z chłopców na środek jeziora wypływał. Jezioro, bowiem kochało nas i krzywdy nam nie wyrządzało...
Zza zakrętu wynurzał się brzeg, zarośnięty bujną wikliną. W jej gąszczu kryje się olbrzymi granitowy głaz, na którym w owym miłych czasach najczęściej rozpalaliśmy ogniska. Miejsce to jednak było ciche, ustronne, a my lubiliśmy tylko szerokie, słoneczne przestrzenie. Mnie jednak wiązały z tym miejscem najżywsze wspomnienia...
Był taki sam gorący dzień jak dzisiaj. Jaskółki latały wysoko nad jeziorem, a ja i mój brat Paweł przyglądaliśmy się im i wróżyliśmy pogodę na następny dzień. Byliśmy bez wątpienia bardzo zajęci rozmową, gdyż nie zauważyliśmy, jak ktoś stanął za nami.
- Doby wieczór, chłopcy!
Patrzyliśmy na nieznajomego wylęknionymi oczyma.
-Stójcie tak, jak staliście, proszę was bardzo!
Trzymał przed sobą otwartą skrzyneczkę i w ręku kilka pędzli. To nas jeszcze więcej przerażało. Chcieliśmy uciekać.
- Nie róbcie mi przykrości – mówił – jestem malarzem i chcę was namalować. Stańcie tak, jak staliście przedtem!
Długo nie mogliśmy mu dogodzić. Wreszcie sam nas ustawił. Staliśmy jak trusie. Gdy potem pokazał nam to, co namalował, byliśmy zdumieni; przeciwległy brzeg i nas samych miał w skrzynce.
- A teraz chodźcie ze mną – rzekł uprzejmie – i pokażcie inne zakątki jeziora, tak samo piękne jak ten, który przed chwilą namalowałem. Nie mogliśmy odmówić mu tej przysługi i doprawdy, wzruszeni byliśmy tym, że nasze jezioro tak mu się spodobało. Nadszedł wieczór. Zaprowadziliśmy malarza do naszego domu. Rodzice przyjęli gościa jak najserdeczniej. Wieczorem przy herbacie gość, jakby odwzajemniając się za gościnę, opowiadał rzeczy tak ciekawe i zajmujące, że słuchałem go z zapartym oddechem. Opowiadał o pięknie polskiej ziemi, o starych miastach i klasztorach, o barwnych strojach ludowych. Mówił o wielkich malarzach oraz o twórcach literatury polskiej. W ów to wieczór po raz pierwszy usłyszałem o Sienkiewiczu. Nieznajomy z takim zachwytem opowiadał o jego powieściach, że wszyscy zapragnęliśmy je przeczytać.
Opowiadania malarza głęboko przenikły mi do serca. Marzyłem o dalekich podróżach, a następnie o zdobyciu i przeczytaniu dzieł Sienkiewicza. Ktoś doradził mi, abym udał się do gminnej biblioteki. Przecież gdzie jak gdzie, ale w bibliotece wszystkie książki być muszą.
Pewnego rana, oczywiście za zgodą matki, wyruszyłem do miasteczka, gdzie znajdował się urząd gminny. Byłem tam już raz w ojcem, więc nie bałem się, że zabłądzę.
Droga wiodła brzegiem jeziora, a potem przez las. Gdy zaszumiały nade mną sosny, zabiło mi serce ze strachu. Bałem się i zbójców, i dzikich zwierząt. Pragnienie jednak wypożyczenia „Ogniem i mieczem”, „Potopu” i „Pana Wołodyjowskiego” było tak wielkie, że nawet gdybym ujrzał Ali-Babę i czterdziestu rozbójników z wilkiem na dodatek, nie zawróciłbym z drogi.
Do drzwi urzędu gminnego pukałem również z uczuciem największego onieśmielenia, które szybko zmieniło się w najgłębszy smutek, gdy przez odchylone drzwi wyjrzała jakaś pani i zakomunikowała mi, że kancelaria urzędu gminnego jest zamknięta, bo pan sekretarz wyjechał do powiatu, a pomocnik poszedł do kąpieli.
Nieznajoma jednak nie zamknęła przede mną drzwi, a z zaciekawieniem patrzyła mi w oczy, błyszczące łzami rozczarowania.
- A z jakim interesem tu przyszedłeś, mały?
- Bo... bo... przy gminie są biblioteki, a ja chciałem pożyczyć...
Dobra pani ujęła mnie za rękę i wprowadziła do pokoju.
- Siadaj! – rzekła – Znam wszystkie książki znajdujące się w bibliotece, i wiem, że żadna z tych książek nie nadaje się do czytania, a tym bardziej dla ciebie... Chwalą one Rosję i jej władców, a ty przecież jesteś Polakiem, tak?...
- Tak, proszę pani.
- To dobrze. Cieszę się, że mnie zrozumiałeś.
Usiadła przy mnie. – Skąd jesteś, jak się nazywasz, kto cię tu przysłał? – zasypała mnie pytaniami. Chciałem już odejść.
- Tak cię nie wypuszczę! – rzekła. – Dam ci coś do czytania z moich książek.
Wyszła z pokoju, a gdy powróciła, położyła mi na kolanach grubą, czarną książkę w dobrze podniszczonej oprawie. Brzegi kartek były postrzępione, a niektóre wypadały ze środka.
- To rocznik „Przyjaciela dzieci”. Uczyła się z niego czytać moja córka, więc widzisz jak wygląda. Sprawi ci jednak więcej przyjemności niż wszystkie książki z gminnej biblioteki...
Na pożegnanie podała mi rękę, którą pocałowałem z wdzięcznością starając się to podkreślić długim i głośnym cmoknięciem.
I z tym oto tomem „Przyjaciela dzieci”, tak niespodziewanie zdobytym, usiadłem właśnie tu, na tym kamieniu, pomiędzy tymi bujnymi wiklinami.
Wówczas, zajęty przeglądaniem rocznika, prędko o bożym świecie zapomniałem. Każdy przeczytany ustęp, każdy wiersz, każda ilustracja – wzruszały mnie głęboko, a piękno i dobro, które płynęły z pożółkłych kartek, przyśpieszały bicie serca, wywoływały wypieki na twarzy.
Księga, szeroko rozłożona przede mną na wielkim kamieniu, stawała się dla mnie coraz droższą, cenniejszą. Coś się wytwarzało w mej duszy, czego na ów czas ani pojąć, ani zrozumieć nie mogłem. Z tego zapamiętania się wyrwał mnie brat Paweł. Szukał mnie. Wszyscy w domu zaniepokojeni byli moją nieobecnością, albowiem nie wiele już brakowało słońca do końca swej dziennej wędrówki. Cały prawie dzień spędziłem na czytaniu „Przyjaciela dzieci”, a sądziłem, że była to tylko jedna chwila...
Oderwałem oczy od kamienia i spojrzałem na jezioro. Zalane było czerwienią zachodzącego słońca.