Wierny jest koń mój i biały jak śnieg
I niby dziecko oczy ma łagodne.
Oto stworzenie swego pana godne,
Któremu losów mych zwierzyłem bieg.
Często, gdy duszy przesili się moc
W męczących marszach jakąś drogą podłą,
Słodką kołyską jest mi twoje siodło.
— Pan śpi a zwierzę czuwa w długą noc.
Często, gdy ranny dobierze się chłód
Do zmarzłych członków, co jak drewno skrzepły,
Tulę się cały do twej szyi ciepłej,
Lżej wtedy znosząc niedolę i głód.
Znasz mą zuchwałość, mój młodzieńczy szał,
Lecz i tęsknotę mych godzin samotnych.
Bom często szukał w twych oczach wilgotnych
Tego, com w ludziach próżno znaleźć chciał.
Lecz ile razy wśród dymów i mgły
Wizya szrapnela rozpryśnie się złota,
Jakże się zmienia nagle twa istota
Jakie się z oczu twoich sypią skry!
Jest wówczas w tobie ten bojowy gniew
Co ludzi w furye przemienia straszliwe.
Na wiatr srebrzystą rozpuściłeś grzywę
A we mnie ogniem zapala się krew.
Lecą za nami kule z wszystkich stron,
Lecz nas swą zimną dłonią nie uchwycą.
Jesteśmy wojny krwawą błyskawicą,
Siejącą wokół zniszczenie i zgon.
A jeśli kiedyś zblednie krasa lic
I młode oczy zgasną w śmierci mroku,
Chciałbym, ażebyś był przy moim boku
Po tamtej stronie — gdzie wieczyste Nic.
Bo wiem, że dobry pozwoli nam Bóg
Przetrawiać wieki na szalonych jazdach,
Tętentem kopyt rozbrzmiewać po gwiazdach
I krzesać złote iskry z mlecznych dróg.
A gdy wśród białych, księżycowych skał
Spędzić nam przyjdzie kilka chwil samotnych,
Chcę wówczas szukać w twych oczach wilgotnych
Tego, com w ludziach próżno znaleźć chciał.
Źródło: Płomienie, Henryk Zbierzchowski, 1916.