Autentyczne — z opowiadań oficera I. pułku
Zszedł z gór, zwabiony pierwszej branki zgiełkiem.
Gdy w werbunkowem biurze stanął nagi,
Zachwycił wszystkich, więc zamiast ciupagi
Dostał karabin i czapkę z orzełkiem.
Ogromną pilność okazywał w mustrze,
Lecz ludzi z dolin zdawał się mieć za nic.
Tęsknił do swoich szczytów i krzesanic,
I do chmur, w jezior zatopionych lustrze.
Z nikim nie bratał się lecz i nie kłócił,
Obozowego unikając ścisku.
Nocą siadywał długo przy ognisku
I patrząc w księżyc smętne piosnki nucił.
Wzrok jego błądził przez niebios manowce,
Chleb i manierka zsuwały się z kolan.
Z chmur zakwitała wizya górskich polan
I srebrne gwiazdy dzwoniły jak owce.
Po ciężkich marszach, gdy zdarzał się biwak
I żołnierz drzemał po długich niedolach,
On niby mara błąkał się po polach.
Mówiono w pułku: płanetnik i dziwak.
Widziałem w bitwach go — tysiąc kartaczy
Z piekielnym hukiem pękało w pobliżu,
On leżał w rowie jak posąg ze spiżu,
Jakby nie wiedział, co to przestrach znaczy.
Aż raz zagrała trąbka do ataku.
I wtedym pojął potęgę żywiołu.
Jak niedźwiedź wylazł z wolna z swego dołu,
Płaszcz i tornister zawiesił na krzaku.
W garść splunął, strzelbę chwycił jak cepisko
Kolbą do góry, i szedł jak wichr halny,
Rosłą postacią z daleka widzialny
Przez zakurzone dymem bojowisko.
Gwizdały wokół głowy kule zdradne;
On szedł pobladły, z zapartym oddechem,
Szeptając cicho ze strasznym uśmiechem:
— »Hej! pockaj, pockaj, niechno cię dopadnę!« —
I dopadł wreszcie i w wrogim znikł rowie;
Jak długo trwała tam ta młocka wściekła,
Jak szalał, ile dusz wysłał do piekła —
Tego poety pióro nie wypowie!
Lecz kiedy wyszedł — cicho było wokół
I tajemniczy uśmiech miał na ustach,
I tak zaświecił w słońcu w krwawych chustach,
Jak wracający z dolin górski sokół.
I znów spojrzało na mnie oczu dwoje
Czystych, jak gdyby nie splamionych grzechem.
Tego, co stało się, jedynym echem
Były ostatnie słowa jego: »Mas za swoje«! —
Źródło: Płomienie, Henryk Zbierzchowski, 1916.