Tę boską lirą ilekroć mam w ręku,
Cnocie hołd oddać moim zawsze celem.
Jakże mi słodko, czystego jej dźwięku
Przed tobą użyć, przed Obywatelem!
Któż obywatel? ten, co swymi trudy
Wspiera los braci, choć przeciwność bije.
Któremu wdzięczni rzekną bez obłudy:
Niech żyje wiecznie, bo dla nas on żyje!
Który jak drzewo wśród burzy otuli
Skupioną trzodę swych liści ramieniem.
Biegną śpiewając tam pasterze czuli,
Cieszmy się pod tym dobroczynnym cieniem!
Tak, kiedy Polak śmierć zyskiem poczytał
I chlubę z placu przynosił na czele,
Orszak płci lubej z dziatkami go witał:
„To nasi zbawcę! to obywatele!"
Nie złotem wtedy, ale szło żelazem,
Gdy miłość kraju ruszyła pałasze,
Odgłos był jeden: trzymajmy się razem,
Bo idzie o nas i o dobro nasze!
Żądzom podłości raz popuścić liców,
Stęka kraj nędzny, upadają miasta,
Widać chwast lichy, co z żalem dziedziców
Na gruzach wielkiej budowy porasta.
Daremnie Cnota, tor podając chwały,
Roznieci światło i ogniem zapali.
Potrząśnie głową ród zapamiętały:
„Niech ginie wszystko, byleby my cali!"
Za nic im przykład i ów zapał święty,
Co swoje widzi nagrodę wśród nieba:
Gdzie ziarna sypią, gdzie na lepie nety,
Ślepa na zgubę pędzi ich potrzeba.
Tak orzeł w górę swe loty pośpiesza,
Kiedy słoneczna twarz jemu zaświeci:
Zdziwi się ptastwa poziomego rzesza,
Ale nikt za nim ku słońcu nie leci.