I ja pragnąłem również mych tortur udziału,
I ja pragnąłem walki tytanicznej grzmotów,
I ja pragnąłem krzyżów męczeńskiego szału
I miłości potężnych — i wysokich lotów.
Ale przyszedłem na świat w dniach mogilnej ciszy,
Gdy zamilkły już echa ostatecznych gromów,
Gdy niebotyczne góry rodzą nędzne myszy
I rozbił się olbrzymów bój na bój atomów.
I tak, zamiast mię naraz dać pod miecz katowski,
Życie niosło mi z wolna swe jałowe bole
I walki swe nikczemne — i mizerne troski —
I miłości fałszywych kłamne aureole.
Jak jednostajny potok chłodnych dni jesiennych
Bez tęcz i bez piorunów na szarym błękicie,
Na tej bezpłodnej glebie moich walk codziennych
Zlodowaciała krew ma i zastygło życie.
Jak krople dżdżu, co febry lód gorący tłoczą,
Płynie mi tych atomów szereg niedościgły;
Jak złośliwe robaki serce moje toczą
I ciało moje kolą jak zatrute igły.
I duszę mą w wieczystych trzymają konaniach,
Których nigdy nie kończy dzwon pogrzebu twardy;
Miliardy ich zginęły w przeszłości otchłaniach
I widzę ich w przyszłości straszliwe miliardy.
Widzę te nieskończone męczeństwa godziny,
Jak Makbet, co spogląda w czarownic zwierciadło —
I dostrzega w nim Banka niezliczone syny
I nie dosięgnie w przyszłość dłonią swą opadłą.
Zaledwie jedna igła w tym pościgu wiecznym
W zmęczoną pierś mi wpiła swe żądło mizerne,
Oto druga już ogniem pali mię serdecznym
I z tych ukłuć nicestwa bole mam niezmierne.
Omdlały tym powolnym atomów pochodem,
Pytam, czy nie stanęły już bytu zegary,
Czy jaskinia Eola pokryła się lodem —
I marzę nawałnice, wichry i pożary.
Jestem niby ów chińczyk strażą otoczony,
Nędzarz, na długie noce skazany bezsenne;
Albo człowiek spętany — i tak zawieszony
Nad przepaścią, by nie wpadł w jej łono bezdenne.
I tak mi życie całe jest jak kat złośliwy,
Który — niemo — w powolnych żarzy mię płomieniach
Lub pająk, co szarymi więzi mię przędziwy
I w ciągle wzrastających pogrąża mię cieniach.
Jestem — jak ów skazaniec do ławy przykuty,
Nad którym ostry miecz się kołysze widomy,
Miecz, który — powolnymi, lecz stałymi rzuty —
Szyderczo ku mej piersi schodzi nieruchomej;
Lecz nigdy nie uderza śmiertelnym piorunem,
Co jedną krwawą iskrą do grobu układa —
I z wolna mnie zabija mizernym piołunem
Ta wielka w swem nicestwie małych trosk szkarada.
Na próżno uderzały pulsa me namiętne,
By uciec choćby w ogniach od żywota kału,
Dusi mię to powietrze zatęchłe i mętne
I dziś jam tylko żebrak czynu i zapału.