Mam jedno dziwne, prawie dziecinne marzenie —
Wysnute, zda się, z bajań o godzinie szarej:
Są ludzie, którzy mają podwójne widzenie
I nieraz zoczą innym niedojrzane mary.
Tajemnych krain bytu misterni pający
Tak subtelnie swą lotną snują pajęczynę —
Że w nieziemskim fluidzie jej — umierający
Czasem cień swój wysyła w daleką krainę —
I tym, kogo ukochał, widmem się ukaże,
I na chwilę przed nimi, jako żywy stanie —
I tak po raz ostatni spojrzy na ich twarze
I niemo im ostatnie złoży pożegnanie!
Obym w godzinie śmierci mógł rozpleść swe ciało,
I, nim ono w proch pójdzie, nim dusza uleci —
Niech ten cień — eterową strojny szatą białą,
Ani duch, ani ciało, jakiś żywioł trzeci —
Niechaj ten cień popłynie przez góry i rzeki,
Niechaj się jej ukaże i niech ją pozdrowi...
Gdziekolwiek ona będzie!... Niech, chociaż daleki,
Zaświadczy, żem był zawsze wierny jej duchowi.
Że zawsze byłem przy niej i że ona we mnie
Żyła wciąż bezcielesnem nadziemskiem zjawieniem.
Obym w godzinie śmierci przeniknął te ciemnie
I uleciał, pozdrowił, pożegnał ją cieniem.