Napisz opowiadanie o spotkaniu z wybranym bohaterem lektury Quo vadis, podczas którego bohater przekonał ciebie, że miłość zmienia człowieka na lepsze, przynosi dobro.

Autorem opracowania jest: Piotr Kostrzewski.

Koń zarżał pode mną, zaniepokojony zgiełkiem i zapachem krwi. Poklepałem go po szyi, pochylając się w siodle. Kilka słów w języku wywodzącym się z prastarej Awesty uspokoiło smukłonogiego wierzchowca. Mimo zahartowania w boju koń nadal czół podniecenie bitwą. Ta zaś, jak przystało na starożytne potyczki, była krwawa i chaotyczna. Ograniczone od południa szerokim korytem Eufratu, a od północy pokrytymi pyłem wzgórzami, skrzydła rzymskiej piechoty parły do przodu po trupach Partów.

Obciągnięte wołowymi skórami tarcze z sitowia i włócznie nie mogły stawić czoła zdyscyplinowanej machinie z dopasowanych do siebie scutum i metodycznie dźgających gladiusów. Lekkozbrojni wojownicy saminszacha stanowili tu jednak tylko przynętę, zaporę mającą utrzymać kohorty Gnejusza Dominicjusza Korbulona tam, gdzie generał Wielkiego Króla tego pragnął.

Siła Partów leżała bowiem w ich doskonałej jeździe, mobilnych konnych łucznikach i straszliwych katafraktach — zdolnych łamać słynną dyscyplinę legionów swoim pancernym uderzeniem. Ci zaś właśnie szykowali się do ataku od boku na lewe skrzydło wojsk. Korbulona. Potężny tuman kurzu przysłaniał słońce, gdy zbita masa lekkich jeźdźców poczęła spadać na najbardziej wysuniętą kohortę, szykując się do oddania zaczepnej salwy strzał. Gajusz Dominicjusz był jednak doświadczonym wodzem i przygotował się na taką ewentualność.

- Uderzaj, Lugiu.

Na ten sygnał uniosłem włócznię, spinając konia z okrzykiem bojowym na ustach. Kohorta lekkich jeźdźców foederati galijsko-germańskiego autoramentu ruszyła za mną. Wśród nich byłej jedynym Lugiem, chociaż to określenie przyjąłem tylko ze względu na maskaradę. W rzeczywistości pochodziłem z krain o wiele dalszych, niż leżące na Bursztynowym Szlaku. Moje pochodzenie należało bowiem liczyć nie w stajach, a okresach historycznych. Ciekawość okresu wojen partyjsko-rzymskich doprowadziła mnie ostatecznie na pole bitwy, czyniąc niefortunnie trybunem kohorty jazdy foederati.

Teraz sześciuset barbarzyńców na usługach Imperium pędziło za mną ku partyjskim konnym łucznikom. Kohorta piechoty musiała być osłaniana, nie zdołałaby bowiem stawić czoła podjazdowej taktyce irańskich wojowników. My jednak byliśmy dostatecznie szyby. Kiedy Partowie pod osłoną czarnej chmury strzał rozpraszali się i szykowali do pozorowanej ucieczki, uderzyliśmy na nich. Potyczka była krótka, krwawa i chaotyczna. Łucznicy chcieli się bowiem jedynie od nas oderwać, ich taktyka polegała na unikaniu starcia i nękaniu. Prawdziwe zagrożenie spadło na oddziały Gnejusza Dominicjusza Korbulona zza uciekających jeźdźców. Spostrzegłem je jednak zbyt późno, kiedy rybia łuska kropierzy ciężkich rumaków bojowych oślepiła część moich wojowników.

- Kataphraktoi! Kataphraktoi! Zewrzeć szyk!

***

Prawie nas wtedy rozbili, jednak wykonaliśmy zadanie. Ochroniliśmy piechotę do przybycia kontrnatarcia sarmackich katafraktów foederati. Wielu lekkich jeźdźców przypłaciło to jednak życiem. Mnie spod martwego rumaka wyciągnął sam Marek Winicjusz. To wtedy poznałem tego dziwnego, pełnego sprzeczności człowieka. Zuchwały, nawet butny i miejscami pozbawiony litości, posiadał jednak pewną dozę szlachetności. Tą od kompletnego zepsucia własnymi wadami charakteru ratowała wojskowa dyscyplina.

Jedną z form słynnej rzymskiej fides Winicjusza była wdzięczność za uratowanie jego oddziału. Wiele nocy pod niebem Mezopotamii spędziliśmy potem na prostych żołnierskich uciechach. Marek odnalazł w nich jednak aż zbyt duże upodobanie, szczególnie w ciemnookich partyjskich hurysach. Nie miałem mu tego za złe, nawet jeżeli obrzydzało to jego postać. Moja natura pozwalała mi znać przyszłość i interesujące związki, jakie Marek właśnie pomaga nawiązać między kulturą dwóch imperiów. Nawet jeżeli tak przyziemne, stanowiły kolejne elementy w układance historii, fascynacja, którą mnie tu przywiodła.

Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy kilka lat później spotkałem Marka Winicjusza na Sycylii. Było to już po pożarze Rzymu i niechlubnej śmierci Nerona. Szykowałem się wtedy do kolejnego podążenia Tajemnymi Drogami poprzez czas i przestrzeń, ponieważ nie chciałem uczestniczyć w potwornościach Roku Czterech Cesarzy. Osiadłszy na Sycylii, zbierałem potrzebne ku przeniesieniu w czasie artefakty, kiedy to przypadkiem zawędrowałem do małego domum na skalistym wybrzeżu. Powitała mnie tam miła dla oka niewiasta, ubrana jak zamężna matrona rzymska, choć z twarzy wyraźnie bałtosłowianka. Ku mojemu zaskoczeniu, zawtórował jej kilka lat starszy Marek Winicjusz, ubrany w prostą szatę rzymskiego kolona.

Większą niespodzianką była jednak zmiana trybuna wojskowego. Porywczy, skory do rozpusty młodzieniec stał się teraz spokojnym i niezwykle skromnym mężczyzną. W jego oczach nadal pozostał ten sam, niesamowity blask. Lśnił on już jednak dla innych rzeczy, niż lupanary Wiecznego Miasta. Miłość odmieniła Marka Winicjusza niczym magia, której niegdyś tak wielką wiarę dawał. Tak, dotknęła go siła spajająca wszystko w tym chaotycznym wszechświecie. Wypleniła niegodziwość, której nie dała rady nawet słynna dyscyplina rzymskich legionów. Zaprawdę, zmieniła go na lepsze. Chociaż prosili mnie, bym został dłużej, nie mogłem. Zbliżał się czas mojej podróży. Choć cieszyłem się szczęściem Marka Winicjusza i Ligii, musiałem ich pozostawić. Czekały mnie przenosiny w czasie i spotkanie z samym Markiem Aureliuszem!


Przeczytaj także: Potop - plan wydarzeń

Staramy się by nasze opracowania były wolne od błędów, te jednak się zdarzają. Jeśli widzisz błąd w tekście, zgłoś go nam wraz z linkiem. Bardzo dziękujemy.