I.
Nie mówcie mi, że to jest boża wola...
Nie mówcie mi, że się ukorzyć mam...
W mem sercu rodzi bunt każda wielka niedola,
Kołatać o nią śmiał-bym do samych nieba bram.
Nie mówcie mi, że życie — marnym kształtem,
Który przerabia śmierć na gwiazdę i na mgłę —
Ja złe nazywam złem. ja śmierć nazywam gwałtem,
I tytanowy protest Bogu ślę!
II.
Lubiłem niegdyś księżycowe noce,
Błyszczące srebra płynnego potopem,
Bo zdało mi się, że w ziemskiej pomroce
I pod obłoków kryształowym stropem
Widzę powiewne, przyjazne postacie,
Co na mnie mówią: kochanku — i bracie...
Lecz odkąd w duszy chwast smutku się pleni,
A wąż rozpaczy pierś zmartwiałą ściska,
Uciekam zdala od srebrnych promieni —
Bo w świetle, które jak miecz nagi błyska
I opromienia losów moich kartę
Dziś — tylko groby spostrzegam otwarte!
III.
Wierzyłem, że ty, Panie, nad luzkim ogrojcem
Zjawiasz się — ojcem,
I nędzarzom, dławionym czarną nieszczęść nocą
Schodzisz z pomocą;
Gdy więc duch mój omdlewał, serce kamieniało,
Wołałem śmiało:
„Światła dla mrących oczów! dla ust spiekłych wody!
Ciszy! ochłody!’“
Ale choć głową, pełną anielskich omamień,
Biłem o kamień,
Choć stałem sic robakiem od służalczej skruchy —
Ty byłeś głuchy.
Więc gdy nazbyt jest drogim u ciebie dar życia,
Pośród rozbicia,
Dziś uciszam pragnienia, i wołam: „O Panie,
Daj mi — skonanie!“
IV.
Ziemski wędrowcze, to ci wiedzieć trzeba:
Że choćbyś w drogę wyruszył o świcie,
Zaopatrzony w sakwy pełne chleba
I w lampkę wiedzy, co rozświeca życie;
Chociażbyś serce opancerzył zbroją,
Ukutą w mędrców piorunowej kuźni,
I takim duchem pierś wypełnił swoją
Który losowi urąga i bluźni;
I Choćbyś miał wiarę i świętość ascety
I gienjalnością spromienione skronie —
Zawsze z nieszczęściem spotkasz sic u mety,
I zawsze w końcu — przepaść cię pochłonie!