Wniebowzięta

Jej włosy, barwy złota i popiołu,
Koroną były rzeźbionemu czołu,
A razem chmurą, w której twarz jej biała
Jakiemś świetlanem widzeniem się zdała.
Rzekłbyś też — z trudem dowierzając oku —
Że cała tonie w złocistym obłoku,
I że weń wsiąknąć i rozwiać się może,
Jako gasnące na zachodzie zorze...

Taką widziały ją obce spojrzenia —
Lecz przy kochanym, którego bez drżenia
Witać, a żegnać nie mogła bez smutku
(Tak czynią kwiaty ze słońcem w ogródku)
Nieziemskie światło z czoła jej znikało,
I obłok w śliczne przemieniał się ciało,
A złote blaski zbiegały do oczu.
I już nie było w błękitnem przezroczu
Topniejącego sylfa, czy anioła,
Ani kapłanki, której bije z czoła
Zimny majestat grobu i świątyni,
Ani rusałki, co z sercami czyni
Psoty, igrając w srebrnej mgle miesiąca —
Jeno kobieta była, kochająca
Wszystkich sił treścią, wszystkich snów tęsknotą,
I całem sercem i całą istotą,
I wśród tej burzy, ubranej w promienie,
Dana miłości na całopalenie!

Rzadko ją śmieszką widział świat. Niekiedy,
Uciekłszy z koła zapustnej czeredy,
Biegła, gdzie w mrokach błękitnych ołtarza
Lampka to gaśnie, to znów się rozżarza,
I tam, nie wiedząc dlaczego i po kim,
We łzach tonęła. Czasem ją głębokim
Przejęła smutkiem cudza łza lub wina,
Albo też akord ponury pianina
O dreszcz przyprawił. Czasem, gdy z ogrodu,
Razem z falami jesiennego chłodu,
Woń zwiędłych liści weszła do komnaty,
Smutniejąc nagle i rumieńców kwiaty
Tracąc, siadała blada, marmurowa —
I nikt z niej wówczas nie wydobył słowa.

Mgła melancholji, co włóczy po świecie
Swe zimne zwoje, a czasem przygniecie
Dławiącym smutkiem jaką duszę tkliwą,
I ją dosięgła. Była nieszczęśliwą
Nieszczęściem innych. Jak pewne rośliny,
Co liściem wilgoć, swój pokarm jedyny,
Ciągną z powietrza, chłonęła tak w siebie
Smutek wszechrzeczy, rozlany po niebie,
Gwiazdach i morzu, obłokach i ziemi...

Lecz, gdy kto umiał słowy miłosnemi
Zakląć cudownie mimozę tę smętną,
Z lic jej niknęło melancholji piętno
I łono grało pełną uczuć gamą.
Dla kochanego miała rozkosz samą:

Wesołe słówka, uśmiechy cukrowe,
Pierś pełnij żaru, pełną marzeń głowę,
W ciemnościach oczu fosforyczne błyski,
Krótkie piosneczki i długie uściski...

Jej pocałunek był szczery i słodki,
I miał coś w sobie z powabu stokrotki,
Którą dziewczyna, wyjąwszy z warkocza,
Daje lubemu; moc też w nim urocza
Tkwiła, że sprawiał ciche upojenie,
I dusze w jasne ubrawszy promienie.
Budził do szczęścia, do życia, do czynu...
Jej pocałunek podobny był winu,
Co nie odurza, ale rozwesela,
I miał potęgę cudownego ziela,
Które do skarbów ukrytych prowadzi...
Całując, śmiała się ciszej i rzadziej,
I już nie była pusta ni swawolna,
I żar jej źrenic przyćmiewał się zwolna,
A dziwna świętość wchodziła na lice..

Życie w niej miało korną ofiarnicę,
Która w miłości praw przeznaczeń słucha,
I nie zabiera, lecz oddaje ducha.

W jesienne rano, suchotnicze, szare,
Umarła — życia spełniwszy ofiarę,
I cudotwórczej miłości sakrament
Wziąwszy na wieczność. Mówią, że i djament,
Gdy już blask wszystek, wszystką ducha jaśnię,
Wyleje z łona — gaśnie...

Czytaj dalej: Deszczyk - Wiktor Gomulicki