I
Lato. Nie zadrga liść w powietrzu cichem...
Park tonie w blaskach... Królewską siedzibę
Słońce królewskim ozłaca przepychem...
Czasem rybitwa tłucze stawu szybę
I z piórek mokre strząsając diamenty,
Unosi w błękit srebrnołuską rybę.
Wiankiem kwitnących pomarańcz objęty,
Monarszy pałac drzemie jak huryska,
Kiedy rzezaniec łaskocze ją w pięty.
Co krok z gęstwiny biały posąg błyska;
Wenus wśród liści chowa boskie łono,
A tryton z konchy strugę wody ciska.
Wezbrane piersi oddech kwiatów chłoną,
Ciało od słońca odbiera pieszczoty,
Wzrok widzi wszystko za złotą zasłoną.
I po cóż serce truć jadem tęsknoty,
Kiedy na ziemi powabów jest tyle,
A rozkosz staje za najpierwsze cnoty?
Ci, co tu niegdyś, barwni jak motyle,
Spijali słodycz z każdego kielicha,
Czyliż mniej twardo śpią dzisiaj w mogile?
Ach! każdy szpaler, każda grota cicha
Szepczą nam o nich miłosne powieści,
Przy których tkliwie pierś niewieścia wzdycha.
O życie, próżne i walk, i boleści!
Rozkoszna drzemko wśród wachlarzów szumu!
Bańko mydlana, śliczna, choć bez treści!
Cyt! — żwir zachrzęściał pod stopami tłumu...
Może to miejsc tych nadchodzą panowie
Wolterowego uczyć nas rozumu —
W połowie Grecy, Sarmaci w połowie,
Może przychodzą, uciechy niesyci,
Raz jeszcze wypić kochanek swych zdrowie?...
Nie! — to obdarci i głodni najmici!
II
Kamienie tłukli od samego świtu,
A teraz idą zjeść nędzny posiłek
Pod (kryształową kopułą błękitu.
Odzież ich w strzępach, lica jak z mogiłek...
Siadają w cieniu z nieruchomą twarzą,
A lipa na nich strząsa złoty pyłek.
Pożądliwością oczy ich się żarzą
Na widok rzodkwi i czarnego chleba,
Po którym liszki prążkowane łażą.
I najprzód wznoszą źrenice do nieba
Ze łzą dziękczynną, co świadczy widomie,
Że im z tych wyżyn niczego nie trzeba;
Potem z bochenka rwą kęsy łakomie,
A jak u zwierząt podrażnionych głodem,
Pod brwią im gęstą błyska dzikie płomię...
Zjedli — i czoła studzą liści chłodem,
I skaleczałe zaplatając dłonie
Mówią modlitwę za starca przewodem.
Modlitwa prosta — i w błękitach tonie
Razem z szeptami podeptanej trawy
I z chórem muszek, wesołych przy zgonie.
Za chleb dziękują i za pot swój krwawy,
Za to, że życie nie wiąże ich niczem
I że w grób mogą kłaść się bez obawy;
Że na świat patrzą kamiennym obliczem,
Że mrok bezgwiazdny dusze ich zalewa,
Że radość widmem jest dla nich zwodniczem;
I że nie wiedzą, o czym słowik śpiewa,
I że na piękno brak im czułych oczu,
I że dni gorszych każdy się spodziewa...
Jeden — najbledszy — stanął na uboczu.
Głód mu w policzkach wyżłobił dwa doły;
Nie jadł i topił wzrok w nieba przezroczu.
Czekał, czy z chlebem nie zejdą anioły —
Potem zaczerpnął w dłoń z konchy trytona
I pił, i świstał, i chciał być wesoły...
Aż nagle twarz mu zastygła, schmurzona,
I jadowitą przeszył wzroku strzałą
Pałac i kwiaty, i posągów łona —
A pod tym wzrokiem wszystko pociemniało.
III
Gdzie wód błękitność i słońca pozłota?
Gdzie wonnych kwiatów kobierce jaskrawe?
Gdzie gąszcz, co barwą szmaragdu migota?
Mgła padła szara na błyszczącą trawę,
Staw zda się brudnym nalany ołowiem,
Tryton nie wodę wyrzuca, lecz lawę.
Pałac czuć z dala trumną i pustkowiem;
Przelękły łabędź po fali ucieka,
A słońce bladym wydaje się nowiem...
Jedno spojrzenie głodnego człowieka
Zmąciło ciszę świętującej ziemi,
Gniotąc ją na kształt trumiennego wieka.
I rozżaliła się nad dziećmi swemi,
Którym brak tego, co ma trawka licha,
I którzy chodzą z oczyma błędnemi.
A przecie z głodu drzewo nie usycha
Ani się skarżą nań powietrzne ptaki,
Ani wśród piasków zna go mrówka cicha.
Wszyscy od życia wzięli los jednaki,
A ziemia, pomnąc o każdym z swych dziatek,
Żywi lwy dumme i nędzne robaki.
W rzekach i borach jest karmi dostatek,
Owoc na drzewie połyska soczysty
I miód się w plastrach bieli jak opłatek;
Na polach szumi zboża płaszcz kłosisty,
A z rykiem trzody zespala się zgodnie
Plusk ryb, wrzask ptastwa, tłustych żółwiów świsty...
Więc na człowieku tym spełniono zbrodnię,
Gdy go od uczty życia odepchnięto,
Prawo istnienia kradnąc mu niegodnie.
I jakże razi to natury święto
Ze świętem ducha obchodzone w parze!
Jakże świat razi twarzą uśmiechniętą!
O! wznośmy pięknu wspaniałe ołtarze,
Marmur i złoto niech rzucają blaski,
Wino niech szumi w kryształowej czarze;
Skroń strójmy w róże, twarz w wesołe maski,
Myśl nasza słońcem niech będzie pojona,
A słuch zamknięty na niesforne wrzaski;
Wieżami tumów prujmy chmurom łona,
Niech posąg każdą przyozdabia niszę,
Rzeźb koronkowych niech błyszczy zasłona;
Niech nas pieśń wieszczów dopóty kołysze,
Aż każdy smutków daremnych zaniecha
I myśl pogrąży w olimpijską ciszę;
Wesołe tylko budząc w życiu echa,
Niechaj ofiary biorą od nas wszędzie:
Miłość i rozkosz, piękno i uciecha...
Lecz wprzód — niech głodnych pośród nas nie będzie!