W dzień zaduszny, przed samą północą,
Gdy lampkami cmentarze się złocą
I ustaje błędnych ogni taniec,
Przybiegł dziwny ten gość, obłąkaniec,
Powrócony z Dalekiego Wschodu
Starcem, skąd go porwano za młodu.
Z białą parą miecąc czarne sadze
Gdy go pociąg wyrzucił na Pradze,
Jak szalony pędził, bez tchu prawie,
Ku spowitej w płowe mgły Warszawie
I nie stanął, aż tam, gdzie się dumna
Pnie ku gwiazdom Zygmunta kolumna.
Tu na ziemię padł — całuje bruki...
Przyciszyła Wisła swe pomruki,
Wiatr oddychać zaprzestał, z obłoku
Wyjrzał księżyc ze łzą srebrną w oku —
A strzegący Zamkowego lica
Ruski sołdat ziewnął: — Pijanica!...
On łkał. Łkania wstrząsały mu ciałem.
— O, tu — szeptał — tu wówczas klęczałem.
Pieśń płynęła „Święty, mocny Boże!..."
W sercach złote wstawały nam zorze;
W górze niebo swe tajnie odkrywa,
W niebie Polska — wolna i szczęśliwa...
Znów się schylił, kamienie całował —
A od ziemi do gwiaździstych pował
Akord jęków szedł przez nocy ciszę...
To biadali jego towarzysze;
Dni kwietniowych płynął odzew głuchy,
Na Zaduszki zbiegały się duchy...
On się skarżył: — Czart nie mógł nas dostać,
Więc żołdaka wziął na siebie postać,
Łzom urągał naszym i modlitwie,
Drwił: „Już po was! Polski śmierć w tej bitwie!
Przeciw kulom czymże modłów siła?..."
— A pieśń nasza jak dzwon w niebo biła.
Lud się modlił i śpiewał — w oddali
Oni z bronią przy boku czuwali.
„Pli!..." Błysnęło — ryk jak z paszczy wilka —
Na bruk, z jękiem, ofiar padło kilka...
Nad jękami hymn wzbił się spokojny:
„Od powietrza, głodu, ognia, wojny!..."
Znów niedźwiedzia ryk zagłuszył pienie,
Zabrzęczały kule jak szerszenie;
Każdą Szatan kierował morderca,
Każda głowy szukała lub serca.
Nad bratnimi lud wołał zwłokami:
„Święty! Mocny! Zmiłuj się nad nami!..."
Chwila ciszy — i znów zbójcze strzały...
Teraz tygrys i lew zaryczały,
I był każdy z takich ryków grzmotem,
I kładł polski dobry lud pokotem;
A gdy się już wypełniła karta,
Ryk ostatni parsknął śmiechem czarta.
Knutem bitą, szablami sieczoną,
Falę ludzką w zaułki wtłoczono...
W pustce, która krwią i prochem dymi,
Jam pozostał sam z konającymi
I z trupami — wskazany na świadka,
By się zbrodni odkryła zagadka.
Ach, widziałem, widziałem!... Tu... o, tu...
Stu padało od każdego grzmotu.
Przy mnie jeden — tam drugi... tam trzeci.
Setny... Były między nimi dzieci...
Legł ostatni naprzeciw tej bramy —
A przy wszystkich wielkie krwawe plamy.
Pół tysiąca płonęło tych znaków,
Rzekłbyś: ognie gorejących krzaków...
Plac, tym śmierci potrząśniony wianem,
Purpurowych maków zdał się łanem,
Równać go też nęciła pokusa
Do królewskiej purpury Chrystusa...
Z tą purpurą w oczach i sumieniu
Jam mógł dotąd bronić się zwątpieniu,
I pół wieku żyć na dnie otchłani,
Gdzie są ludzie żywcem w grób rzucani.
Myśl na ziemię wracała mnie z nieba,
Że żyć trzeba, gdyż — pomścić się trzeba.
Gdzie na miasto łuna od krwi bije,
Tam już serce nie zaśnie niczyje —
Więc gdym wracał do swojej Warszawy,
Wciąż przed sobą miałem ten bruk krwawy.
I w katordze, i w tajgach Sybiru
Ta mi wiara dodawała miru,
Że nie zazna mój naród spoczynku,
Póki w starym Zygmuntowskim Rynku
Purpurowe płonąć będą maki.
Dni kwietniowych niewygasłe znaki.
Ale serce zamarło dziś we mnie:
Ja tych znaków tu szukam daremnie!
Wiatr je wywiał? czy deszcze spłukały?
Bruk, jak przedtem, czysty, nagi, cały.
Czyżby krew tę, jak popiół z ogniska,
Rozpyliły żołdaków buciska?
Czyżby ślad jej płoche warszawianki
Starły, śpiesząc wciąż na zalecanki?
Czyżby w ziemię głupio była wbita
Przez cugowców bankierskich kopyta?...
[1914]