El mole rachmim...

To było na podwórku żydowskiego domu
W letni wieczór. Dostałem się tam po kryjomu.
Wiara, zamiast jednoczyć, dzieli i oddala.
Wśród murów poruszała się głów czarnych fala.
Żenił się Icek waciarz z tandeciarki córką,
A goście i ciekawi zalegli podwórko.
I miejsce było szpetne, i ludzie zwyczajni.
Kilka zbudzonych gęsi gęgało przy stajni,
Na poręczach galerii pościel się wietrzyła,
Z kuchni woń ryb skwarzonych płynęła niemiła,
A w kącie dwie akacje marły na suchoty.
Niebo od gwiazd błyszczało jak — szabaśnik złoty;
Obłoków tnie plamiła nawet chmurek wełna
I noc była królewskiej wspaniałości pełna.
Icek stał pod szkarłatnym, starym baldachimem,
W odświętnych sukniach, światłem oblany i dymem.
Był to śniady wyrostek, półmąż, a półdziecko.
Miłość u Żydów chwyta człowieka zdradziecko,
Z zamkniętymi oczyma wiedzie nad otchłanie
I w objęcia kobiety rzuca niespodzianie.
 Tłum składały powszednie postacie z ulicy,
Ludzie, których się, widzi w dzień na targowicy:
Tandeciarze, faktorzy, przekupnie, tragarze;
Gorączka rozpalała brodate ich twarze,
A złociło je światło woskowych hawduli.
(Świeczek, w których się płomień do płomienia tuli
jak w plecionym z błyskawic mieczu archanioła.)
Chwilami na kształt kłosów chyliły się czoła.
Szwargotali, lecz obrzęd nie zdał się żadnemu
„Uroczystą śmiesznością" — jatko Beaumarchais'mu.
 
Icek zakrył twarz chustką, a jeden z gromady,
Nie kapłan, lecz człek zwykły — bardziej tylko blady
I smutniejszy od innych — wzrokiem wodząc wkoło,
Śpiewał. Pieśń, choć weselna, nie była wesołą.
Dwu chłopców kędzierzawych wtórzyło jej krzykiem,
A tłum cały szemraniem półrzewnem, półdzikiemu
 
Patrzyłem na ten obraz ciekawie, lecz zimno.
Iceik, choć skryty chmurą świetlaną i dymną
I poważny na śmieciach jako przed ołtarzem,
Był dla mnie tylko lokiem, ubogim waciarzem.
I w innych nie widziałem nic poetycznego:
Zdawali mi się ludźmi zwykłymi, co strzegą
Z równą pilnością bród swych, jak — wiary i mienia.
Próżno od blasków nowiu i od świec płomienia
Śniade lica ich brały tajemnicze piętno:
Żaden nie nęcił twarzą natchnioną lub smętną.
 
Nagle śpiew ucichł. Rzekłbyś, że rozwiał się w dali.
 
Otwarto z trzaskiem okna od weselnej sali,
Kędy oblubienica pośród niewiast grona
Siedziała płacząc. Chazen wzniósł nad nią ramiona
(Chazen o skrzących oczach, z patryjarchy brodą) —
I wspomniał o jej ojcu, który umarł młodo
I którego dziś brakło przy rodzinnym świecie...
Płacz na to powstał wielki, a on, przy lamencie,
Przy niewieścich szlochaniach i łamaniu dłoni
Zawiódł pieśń, która nutą pogrzebową dzwoni:
El mole rachmim...
 
Naprzód, choć łzami wezbrana,
Pieśń płynęła spokojnie, niosąc do stóp Pana
Ból serdeczny, rozwagi wstrzymywany siłą;
Tak płacze syn dorosły nad ojca mogiłą.
Potem przesiąkłszy smutkiem, który z grabów wieje,
Traciła po iskierce wiarę i nadzieję,
Rosła w moc i, porwana zamętem boleści,
Topniała w łzach gorących i w skardze niewieściej.
Już nie jednej mogiły, lecz grobów miliona
Stała się głośną płaczką i z bólu szalona
Biegła nad cmentarzami zawodzić staremi,
Nad kośćmi Izraela, co po całej ziemi
Rozsiane są jak piasku bezpłodnego ziarna,
I nad tym, że ta siejba będzie może marna,
I nad tym, że na grobach chwast wyrasta głuchy,
I nad tym, że skarlały słabe synów duchy,
I że ta noc niewoli tak długa, tak długa!...
Już jej nic nie więziło — rwała się jak struga,
Kiedy po burzy w rzekę zmieni się spienioną;
Śpiewak miał iskry w oczach i drgające łono,
A czoło, które odkrył, w tył osunąwszy czapkę,
Ciekło potem. Śpiew wzruszył nawet starą babkę,
Którą paraliż trupem uczynił i skałą;
Szkło jej źrenic na poły martwych zapotniało.
Wszyscy w izbie płakali, zdjęci wielkim żalem,
A kiedy chazen wspomniał świętą Jeruzalem,
Matkę, która, choć z dala białą twarzą świeci,
Od wieków już umarła dla swych pierwszych dzieci,
Gdy wspomniał bezlitosne losów okrucieństwo,
Nędzę, prześladowanie, tułactwo, męczeństwo
I szczęście utracone na zawsze, na zawsze —
Boleść stała się żywszą, rany serca krwawsze,
Po izbie szał rozpaczy powiał tchnieniem dzikiem,
I zawrzała ogromnym, beznadziejnym krzykiem...
 
Słuchałem pieśni z łonem czułością wezbranem;
I ci ludzie, skarżący się głośno przed Panem,
Dumni wielką przeszłością, bólem wielkim śmieli,
Dziwnie wzrośli w mych oczach — i wyszlachetnieli.
 
Nie widziałem już szpetnych plam na baldachimie,
Nie raził mnie strój Icka ani Icka imię,
Znikła dla mnie powszedniość z tych brodatych twarzy
I stałem się jak człowiek, co... na jawie marzy.
 
Podwórko... nie — to była już kwietna dolina
Kędyś u stóp Libanu, co się w niebo wspina
I lasem ciemnych cedrów szumi, jakby śpiewał.
Księżyc na tę dolinę zdroje srebra zlewał,
Niebo ją nakrywało kryształowym dzwonem,
Pustynia przewiewała tchnieniem rozpalonem,
A palmy ochładzały wachlarzami z liści.
Między ziemią i niebem nie było zawiści —
Twarz Jehowy patrzyła z góry uśmiechnięta
Błogosławiąc dolinę, ludzi i jagnięta;
Tłum wiernych szeptał modły i kłaniał się Panu,
W powietrzu pływał zapach nardu i szafranu,
Strumień jak wąż rozwijał srebrnołuskie sploty —
 
A gwiazdy tak błyszczały jak szabaśnik złoty...

Czytaj dalej: Deszczyk - Wiktor Gomulicki