Francuzica

Widywałem ją w jednej cukierni,
Opuszczonej i starej jak ona.
Przychodziła zawsze sama, w czerni,
Wypłowiałym pledem otulona,
I siadała w milczeniu, gdzie siada
Emerytów kaszlących gromada.
 
Kawy szklankę przynosił jej chłopiec
Oraz świeże francuskie dzienniki;
Układała wysoki z nich kopiec
I, dobywszy z torby rogaliki,
Zawinięta w gazet prześcieradła,
Jednocześnie: czytała i jadła.
 
Mumia w takiej nie drzemie martwocie,
W jakiej ona spędzała wieczory;
Przyjaciela miała tylko w kocie,
Co był brudny, mrukliwy i chory,
I biegł do niej z kąta za bufetem
Z najeżonym fantastycznie grzbietem.
 
Na kształt grubej, zaściankowej szlachty,
Którą laury bismarkowe kuszą,
Tylko w wielkie polityczne płachty
Zagłębiała się wzrokiem i duszą;
A szpon myśli wczepiwszy w artykuł,
Ani drgnęła... jakby ją kto przykuł.

Czasem notę zrobiła ołówkiem,
Czasem w gniewie przytupnęła nogą...
Nikt jej nigdy nie zaczepiał słówkiem,
Ona również nie znała nikogo —
I samotnie, od wszystkich odcięta,
Przepędzała dnie zwykłe i święta.
 
Raz jej z torby na ziemię wypadła
Miniatura młodziutkiej dziewczyny...
Lecz tak chciwie czytała i jadła,
Razem z kawą łykając nowiny,
że zupełnie nie spostrzegła zguby —
Dziewczę było śliczne jak cheruby...
 
Miniaturę podniosłem ukradkiem,
By dać starej ostrożną nauczkę;
A gdym oczy nasycił tym kwiatkiem,
Rzekłem; „Pani! strzeż pilniej swą wnuczkę..."
Odwróciła się z gazet szelestem
I mruknęła: „Monsieur! to ja jestem!"
 
Rzekłem tylko: „Ach" — lecz pomyślałem,
Ze się życie obchodzi niegodnie
Z pewnych niewiast i sercem, i ciałem —
I że spełnia estetyczną zbrodnię,
Kiedy z kwiatów trwających przez chwilę
Czyni suche, jałowe badyle.
 
Myśl mi widać wyczytała z twarzy,
Bo zgarnęła swe czarne woale
I z westchnieniem — jak zwyczajnie starzy
Odszepnęła: „Nie dziwię się wcale,
że pan zmianę widzisz we mnie wielką;
Jam trzydzieści lat — nauczycielką!"
 
Kiedy indziej, w wieczór wigiliowy,
Gdy na niebo wypłynęła „gwiazdka",
A na ziemi chyliły się głowy...
Do cukierni wstąpiłem po ciastka,
By dzieciarnię obdarzyć — nie własną —
Wprzód, nim świeczki na choince zgasną.
 
Pusto było w obszernej komnacie,
Głośnej zwykle od kasłania gości;
Każdy poszedł, przy synu lub bracie,
Spożyć ucztę rodzinnej miłości —
Tylko w kącie, samotna jak mara,
Nad gazetą kiwała się stara.
 
W wielkim mieście nie było nikogo,
Co by przed nią otworzył swój światek...
Taka nędza przejęła mnie trwogą,
Więc zaniosłem staruszce opłatek
I skłoniłem się przed nią w milczeniu,
Hołd oddając latom i cierpieniu.
 
Ona wzięła z uśmiechem ofiarę
Mówiąc grzecznie, że ją czyn mój wzrusza...
Lecz przez oczy, przygasłe i stare,
Nie wyjrzała jej zbudzona dusza;
I poznałem, że pod obcym chłodem
Już się sama stała prawie lodem.
 
„Ce Gambetta quel genie, mój panie!"
Rzekła nagle, wstrząsając gazetą.
Przytaknąłem, i na pożegnanie,
Zostawiając ją samą z Gambettą,
Chciałem dotknąć ustami jej dłoni —
Lecz wstydliwie rzekła: „Niech Bóg broni!'
 
Raz ostatni spotkałem ją — w trumnie.
Spała cicho na poduszce z wiórów,
Żółte czoło zmarszczywszy rozumnie,
Jakby echo gazeciarskich chórów,
Odrętwiając i duszę, i ciało,
Coś o Francji w ucho jej szeptało.
 
Rzekł mi jeden z pachołków szpitala,
Że ją słabą podjęto z ulicy;
Że noc całą pełna chorych sala
Spać nie mogła z winy „francuzicy",
Ze śpiewała mimo śmierci kurcze,
Aż śpiewając usnęła — jak kurczę...
 
Byłem pewny, że dziatek gromada
Za tą lichą trumienką pobieży,
I tej swojej przewodniczce stada
Nie poskąpi kwiatów i pacierzy,
A pamiętna na jej miłość długą,
Raz choć zechce być swej sługi sługą.

Lecz mnie czułość młodszych serc zawiodła —
Nikt nie stanął za wozem nędzarzy;
Dziad kościelny, niosąc śmierci godła,
Zawiódł zmarłą, gdzie się śpiąc nie marzy,
I deszcz tylko z moją łzą pospołu
Wpadły za nią — do wspólnego dołu.
 
Kiedy rydel pijanego dziada
Miał zasypać czarną grobu jamę,
Wśród gałęzi błysła jasność blada,
I rzuciła dużą, złotą plamę
Na tę trumnę z szychami białemi;
A jam rzucił — trzy garsteczki ziemi.
 
I garść pierwsza, z bezdźwięcznym łoskotem,
W wielkiej Francji upadła imieniu...
Ona dzisiaj pobrzękuje złotem,
A jej dzieci giną w opuszczeniu
I pod obce uciekają nieba,
Jakby w domu zbrakło dla nich chleba...
 
A garść druga, co jękła żałośnie,
Wyręczyła nieobecne dziatki —
Bo choć ciężko przy trumnach stać wiośnie
Ze swych wieńców oddając im kwiatki,
Jednak serce dziecięce źle czyni,
Gdy się starej wypiera mistrzyni...
 
A garść trzecia, przesiąknięta łzami,
Padła stwierdzić naszej ziemi cnotę —
Samolubstwem ona się nie plami,
Wrogom nawet śle swe kłosy złote,
A dziś, pełniąc swych losów konieczność,
Dała starej przytułek — na wieczność!
 
[1883]

Czytaj dalej: Deszczyk - Wiktor Gomulicki