Jeszcze szaro, ledwie świta,
A tu leć już, leć z kopyta,
Nie czesana, nie umyta,
Do fabryki grzmij,
Bo inaczej będzie piekło,
Stary, jakby go urzekło,
Na twych plecach z miną wściekłą
Wnet połamie kij.
Lecz gdy wieczorem wracam z fabryki,
Zakręcam grzywkę, wdziewam trzewiki,
I wtedy idę sobie do kina,
I patrzę, patrzę na Mozżuchina.
Jakże się oni cudnie kochają
Ten mój Mozżuchin z tą Mią Mają.
I zawsze wtedy już nie wiem prawie,
Czy to jest we śnie, czy też na jawie.
I że śliczności te widzę z bliska,
Łzy z oczu jakaś rzewność wyciska.
Gdyby mi było choć w niebie dano
Przez Mozżuchina tak być kochaną!
Z tą fabryką czysta męka,
Furczą koła, łeb aż pęka,
Z głodu człek zębami szczęka
Przez calutki dzień.
Majster wrzeszczy, Felek szczypie,
Bolą ręce, bolą ślipie,
Ledwie się już w końcu zipie,
Głupiejesz jak pień.
Lecz gdy wieczorem wracam z fabryki...
I zawsze wtedy już nie wiem prawie,
Czy to jest we śnie, czy też na jawie.
Jak by się żyło wtedy wspaniale,
Gdyby Mozżuchin nie grywał wcale
Po różnych kinach w tej Ameryce,
Ale był majstrem w naszej fabryce.
Od zgryzoty i roboty
Kaśka wpadła już w suchoty,
Ja znów w głowie mam zawroty
To nasz cały zysk!
Żeby z pracy się konało,
Zawsze ci powiedzą "mało".
Czasem to by się już chciało
Walić wszystkich w pysk!
Lecz gdy wieczorem wracam z fabryki...
I zawsze wtedy już nie wiem prawie,
Czy to jest we śnie, czy też na jawie.
Więc myślę z sercem pełnym tkliwości:
Gotów Mozżuchin umrzeć z miłości.
Ale gdy umrze, już wiem, co zrobię:
Ja się otruję na jego grobie.