O moim Staffie

Autor:

Pani Helenie Staffowej

Za ścisłość daty nie ręczę, ale wydaje mi się, że wiosną roku 1910 w mieście Łodzi, przy ul. Św. Andrzeja nr 40 (dziś 42), w mieszkaniu na trzecim piętrze z lewej strony, rozległa się w godzinach przedwieczornych silna detonacja. Jednocześnie dał się słyszeć przeraźliwy wrzask. Z kłębów dymu wyskoczył kilkunastoletni chłopiec i pobiegł do kuchni pod kran. Miał mocno poparzoną rękę. Na szczęście tylko rękę. Gdyby piekielna miszkulancja eksplodowała w kierunku twarzy, straciłby wzrok. Chłopca odwieziono natychmiast do lekarza, który wysmarował bolesne bąble kojącą maścią, zabandażował rękę i kazał przez pewien czas trzymać ją na temblaku. Skutki były o tyle przyjemne, że chłopiec odstawiał w szkole "ofiarę nauki", na lekcjach nie pisał, a w domu nie odrabiał zadanych lekcji. Powodem wybuchu było nagrzewanie nad lampą spirytusową metalowej tuby, napełnionej mieszanką siarki, saletry, lycopodium, calichrolicum i jeszcze jakichś chemikaliów.

Taki był żałosny koniec mojej kariery chemicznej. Nazajutrz rano wyrzucono na śmietnik ukochane moje laboratorium, raczej skromne, bo mieszczące się na niewielkim taburecie, i dano mi do zrozumienia, że wszelkie próby wznowienia pirotechnicznych eksperymentów w wyżej wymienionym mieszkaniu zostaną udaremnione. Wyrażono również, i to w sposób bardzo energiczny, życzenie, aby po pokoju przestały pełzać i wić się koszmarnie wychudzone jaszczurki oraz wężę-zaskrońce, przywiezione latem ze wsi, umieszczone następnie w skleconym własnoręcznie terrarium, niedostatecznie widać zabezpieczonym, gdyż gady opuściły wkrótce swoje więzienie i zeszły do podziemia, wyłażąc często z rozmaitych szpar i dziur w poszukiwaniu żeru.

Przemocą pozbawiony możności kontynuowania wiekopomnych odkryć w dziedzinie nauk przyrodniczych, a pałając nieposkromioną żądzą zaniedbywania, za wszelką cenę i wszelkimi sposobami, obowiązków ucznia klasy piątej Łódzkiego Gimnazjum Męskiego, zabrałem się z całą wrodzoną pasją do pobocznego bzika: do studiów lingwistycznych, polegających na wyławianiu z dzieł podróżniczych słówek z języków "egzotycznych". Bez żadnego porządku czy systemu zapełniałem kajety tysiącami wyrazów w setkach języków azjatyckich, afrykańskich, oceanicznych... To naprowadziło mnie na myśl o języku międzynarodowym. Nauczyłem się esperanta --- i esperantu zawdzięczam pierwszy mój kontakt z Leopoldem Staffem. Bo w tym samym właśnie lingwistyczno-esperenckim okresie zacząłem czytać jego wiersze i tłumaczyć je na esperanto... Napisałem list do Lwowa (Piekarska 15 --- adresu udzieliła mi księgarnia Połonieckiego), zwracając się do 33-letniego poety per "czcigodny panie" --- i oto 9 października roku 1911 nadeszła od czcigodnego pana odpowiedź: że owszem, zgadza się i prosi o przysłanie mu wydrukowanych przekładów. Był to dzień uroczystości rodzinnej u moich krewnych, zabrałem więc list ze sobą --- i chodziłem od gościa do gościa, z dumą pokazując mój skarb: własnoręczny list od Staffa, krótki zresztą i zdawkowy, bo jakiż mógł być? Nie powiem, żeby ów arkusik papieru zrobił większe wrażenie na zebranych.

Większość nie wiedziała oczywiście o istnieniu Staffa. Ja jeden, za nich wszystkich, byłem rozdygotany ze szczęścia, rozgorączkowany, półprzytomny... List od Staffa! Staff napisał do mnie! Nazajutrz obnosiłem się z tym bezcennym papierkiem po całym gimnazjum. Po paru dniach umiałem go na pamięć, studiowałem, jak grafolog, każdą literkę. Bo trzeba wiedzieć, że już od paru miesięcy byłem na umór zakochany w wierszach Staffa.

Jak się to stało, tj. kiedy po raz pierwszy jego "Wybór poezji" trafił do moich rąk --- już dziś nie pamiętam. Wierszy, co tu ukrywać, do tego czasu nie czytałem. Byłem alchemikiem i "allingwistą". Mój kontakt z poezją zaczął się wprawdzie bardzo wcześnie, bo matka czytała mi na głos mnóstwo wierszy, gdy byłem małym chłopcem... W domu był Mickiewicz, Konopnicka, antologia "Kobieta w poezji polskiej" i parę innych tomów z wierszami; często wracałem do "Dziadów", które nęciły swą tajemniczością i tym, że ich nie rozumiałem, śmieszyła mnie "Pani Guzdralska" Niemcewicza, wzruszał "Pocztylion" Syrokomli --- ale kiedym z lat chłopięcych zaczął przechodzić w młodzieńcze, przestały mnie wiersze obchodzić. Fantastyczne doświadczenia chemiczne, węże, trytony, jaszczurki, zioła lekarskie, potem jakuckie czy papuaskie słówka, wreszcie esperanto --- to owszem... Ale poezja?...

Aż przyszło oczarowanie, opętanie. Do późnej nocy i od wczesnego ranka, po drodze do gimnazjum i na lekcjach, w czasie przerw między lekcjami, na zebraniach koleżeńskich --- Staff, Staff i Staff. Byłem niejako ambasadorem poety na miasto Łódź i okolice --- a esperantem chciałem go na cały świat rozsławić (przełożyłem m.in. i w "Pola Esperantisto" wydrukowałem "W mroku" i "Deszcz jesienny". Początek tłumaczenia brzmi: "Fenestron pluv' batas pluv' batas autuna"...). Otworzył mi się świat jakichś całkiem nowych doznań, rozkoszy i zachwytów. Nie wstydzę się przyznać, że mi się na łzy zbiera, gdy sobie przypominam daleką i z trudem dziś uchwytną aurę tego szczęścia i olśnienia, jakim, dzięki wierszom Staffa, stało się wtargnięcie liryki do mego życia. Po uszy zanurzyłem się w czytaniu wierszy --- już nie tylko "Snów o potędze", "Ptakom niebieskim" i "Uśmiechów godzin", ale i Słowackiego, Verlaine'a, Rimbauda, Baudelair'a, Feta, Balmonta, Błoka, Tetmajera, Whitmana, Heinego i mnóstwa innych, wielkich i mniejszych. Miłość dla Mickiewicza i Puszkina przyszły znacznie później, gdy już byłem mocno "dojrzały".

W niespełna rok po pamiętnej eksplozji nastąpiła druga, o ileż pamiętniejsza! Miało się ku wiośnie roku 1911, gdy w mieszkaniu przy ul. Andrzeja rozbiła się bania z poezją --- ściślej a skromniej: z wierszami. Gdy się tych płodów, bezecnie ze Staffa zrzynanych, uzbierał spory zeszyt, posłałem go oczywiście do "czcigodnego pana" z prośbą o ocenę, z odwiecznym stereotypowym zapytaniem: czy warto pisać? Co przeżywałem, wyczekując odpowiedzi, tego nie opiszę. Poczta przychodziła, gdy byłem w szkole, więc nieraz na "dużą pauzę" pędziłem z ul. Mikołajewskiej (dziś Sienkiewicza) do domu, aby sprawdzić, czy jest upragniony list... Nie było go przez długie tygodnie.

Aż wreszcie przyszedł. Cztery stronice, zapisane bitym fioletowym maczkiem. Jeszcze go nie przeczytałem, a już wiedziałem, że "jest dobrze", skoro poeta tak się rozpisał. Zbywa się takie rzeczy paroma zdaniami --- a tu taka epistoła! Bezcenny list --- i inne z dawnych lat listy Staffa do mnie --- przepadły w warszawskiej pożodze, ale pamiętam, że wyrok był łagodny, nawet przychylny: że "warto pisać", że jest talent, utkwiło mi też w pamięci zdanie, że "kto się w młodości nie burzył, ten nigdy nie będzie morzem, chyba miską wody" --- i jeszcze jedno: że takie miotanie się i rozterki nazwał ktoś "czyhaniem na swego Boga". Staffowi więc zawdzięczam tytuł pierwszego zbioru moich wierszy. Ale nie same pochwały były w liście. Kończył się on zapytaniem: "Czy się pan na tę rzeź bezlitosną nie żachnie?". Bo sąd o niektórych wierszach był bardzo surowy. Nie żachnąłem się. Byłem najszczęśliwszy. Na łódzkiej pustyni ani marzyć było o czyjejś fachowej opinii --- a tu bądź co bądź aprobata największego liryka polskiego. Nowe wiersze posypały się jak z rękawa, a wkrótce potem --- jak z obu, gdyż do mego chronicznego "rozstaffienia" przyłączyło się niebawem "rozstefienie" (jak dalszy przebieg wypadków pokazał, dożywotnie), na skutek czego moje zeszyty coraz bardziej zaczęły pęcznieć od wierszy miłosnych...

Czytaj dalej: Do prostego człowieka - Julian Tuwim

Źródło: Odrodzenie, r. 1948, nr 48.