Wybiegłem, żeby miasto zburzyć,
Krzyczeć z miłości na rynku.
Lecz już w bramie zacząłem się chmurzyć,
Powłóczyłem się, jak widmo, do szynku.
Upiłem się prędko, gwałtownie,
I kiwając się nad mokrą blachą lady,
Tonąłem w niej, błędny i blady,
Szczęśliwy niewymownie.
Zapłaciłem, udając zucha,
Ale już nadciągało, przeklęte.
I zaczęło zawodzić lamentem
Jak wiatr halny, jak zawierucha.
Osłupiały, oparty o ścianę,
Słuchałem, jak wzbiera świat.
W rozpaczliwą nieskończoność lat
Gnały oczy niepowstrzymane.
Tak na murze rozpostarty w męce,
Z pod stóp uciekającą goniłem ulicę,
A żona, siostra i rodzice
Wyciągali do mnie ręce.
Z tomiku Biblia Cygańska (1933)