Na rękach moich skonałeś mi prawie,
Doli mej druhu, żołnierzu-kolego,
I już nie słyszysz, jak ja serce krwawię,
Jak czuwam koło wezgłowia twojego,
Jak, na lekarza nie dbając zakazy,
Rąk twych dotykam, zgasłych od zarazy.
Jeszcze przed chwilą w gorączce tyś bredził
Jak człek, co we śnie nawiedzony przez zmory,
Wołałeś, by cię kto z bliskich odwiedził...
Jam był jedynie przy tobie — sam chory —
I jam jedynie spieszył ci z pociechą,
Choć we mnie grała twa boleść — jak echo...
Aż nawiedziła cię śmierć — ta najbliższa
Ze wszystkich bliskich... choć taka daleka!...
Gorączka spadła... już się nie podwyższa...
Znieruchomiała oczu twych powieka...
Kiedyś zmarł — nie wiem... sam byłem w malignie...
Słyszałem jeno: Kto go stąd wydźwignie?...
...Jaki twój pogrzeb! Nie dano ci trumny,
Nie grają-ć huczne karabinów salwy,
Ni nadwiślańskich lasów poszept szumny...
Ani te chałup nadwiślańskich malwy
Nie darzą ciebie ostatnim pokłonem
I czół nie zegną przed tak rzewnym zgonem...
Ciebie z munduru obdarto do naga
I odsłonięto twoją pierś wychudłą;
W ustach był wyraz, co litości błaga,
A w oczach — niby łez wyschnięte źródło —
I takie dziwne na twarzy wypieki,
Jak wyraz wstydu — wieczny i daleki...
I czterech drabów wzięło cię na nosze
I do wspólnego porzucili doła...
O ziemio! Serce masz dla nas macosze,
Lecz może z ciebie krew nasza zawoła
I z twojej głębi mściciele wybiegą!...
Śnij, śnij choć o tem, bracie mój — kolego!