Pójdę, pójdę na góry, gdzie zdala od ludzi
drzemią ciche, tajemne, śniegiem białe puszcze;
gdzie po jodłach wiatr stąpa i tak jodły muszcze,
że się w drzewach serdeczna jakaś struna budzi —
i las cały, jak harfa nastrojona smutnie,
z wiatrem gada i płacze, skarży się i szumi,
łka i jęczy i wzdycha — i westchnienia tłumi,
rozpieśniając poważne a spokojne lutnie,
grając hymny, od których drga człowiecza dusza,
jakby struną wwiązaną w tę harmonję była
i wraz z drzewin strunami do pieśni ożyła,
kiedy wiatr je wieczorny palcem mistrza rusza...
Słońce zaszło i łuna pali się nad borem,
naprzód jasna, różowa — coraz krwawsza potem,
i ciemniejsza i szersza, haftowana złotem,
ogniem drżąca, świecąca rubinu kolorem
i gasnąca powoli, jak węgiel w popiele...
Śnieg sinieje i mrok się coraz gęstszy ściele.
Niebo ciemne, i góry barwę fijoletu
biorą na się — i tylko z Alp lodowych grzbietu
iskier kilka czerwonych jeszcze w niebo wzlata:
to ostatnie słoneczne pożegnanie świata.
Wkrótce zgaśnie — i ciemno już na ziemi będzie,
ciemno w niebie i w lasach, na górach — i wszędzie...
Wicher pieśń już zakończył i tylko wspomnieniem
jeszcze mruczy i w jodeł gałęziach szeleści,
śnieg strząsając, — a śnieg on, jakby łzy boleści,
spada cicho i ginie. Jeszcze raz westchnieniem
poruszyło się ciemnej puszczy łono śnieżne —
a westchnienie to było straszne i bezbrzeżne,
tchnące wielką rozpaczą i żałością rzewną,
i szerokie i ciężkie — i ostatnie pewno...
Teraz cicho... Śpi wszystko zimne i bez ruchu.
Gwiazdy w górze migocą; lecz na śnieżnym puchu
tu pod jodeł sklepieniem, ledwo promień wpadnie,
zadrży, zećmi się, skrzepnie i zaraz pobladnie,
bo w tej ciszy, w tym cieniu, w głuszy tej bezdennej
śmierć jest nawet dla gwiazdy jasnej i promiennej...
O, o! dobrze mi teraz! teraz mi już błogo!
Teraz marzyć mi wolno, póki myśl zmrożona
nie zastygnie, jak światło gwiazd i w ciszy skona!
O, o! dobrze mi tutaj! tutaj nikt już nogą
nie nadepce mi serca, ani mej mogiły
w śniegu białej nie zgniecie; ach! sen będzie miły!
Spać tak będę na śniegu, na lodzie, wśród boru,
pośród ciszy i chłodu, w bladych gwiazd promieniu,
a gdy księżyc dwurogi na niebios sklepieniu
błyśnie srebrny i spojrzy z błękitów przestworu
i obaczy mnie cichym — i obudzić zechce
tym promieniem, co twarze śpiących lekko łechce
i sny daje im takie, że się ze snów budzą,
jodły bronić mnie będą, szepcąc do księżyca:
»Daj mu pokój! nie tykaj zamarzłego lica,
»dozwól spać mu bez marzeń, bo marzenia trudzą,
»a on smutny, zmęczony był, gdy się położył...
»Ach! tak smutny, że duch w nas przez współczucie ożył
»i śpiewały my wszystkie jemu pieśń grobową,
»i szumiały my wszystkie tak nad jego głową,
»że sen zmorzył go ciężki, wielki, nieprzespany...«
O tak! dajcie mi spocząć! Niech zakrzepłe rany
krwi serdecznej nie sączą, — niechaj już zapomnę,
że są ludzie i światy i nieba ogromne,
wszystko piękno i urok, i wiosny i wonie,
wszystko, wszystko prócz serca, serca w ludzkiem łonie!...