Ludzką ręką granitów ociosanych ściana,
jakby barki Atlasa, wzgórza stok podparła,
chroniąc cieniem ulicę, która w głąb wkopana
śmiało górze wnętrzności kamienne przedarła,
łącząc miasto z jeziorem na skinienie pana
wszystkich stworzeń, — na rozkaz człowieczego karła,
który ścisnął bieg wody kamiennym łańcuchem
i gór grzbiety połamał woli swej obuchem.
Ścieżka w zygzak złamana, przez zielone stoki,
ponad murem ulicznym wiszące spadzisto,
wiodąc w górę przechodnia ciekawego kroki,
na szczycie się o rozszerza w aleję cienistą,
której drzewem się jeży wzgórza grzbiet wysoki.
Z jednej strony grzbiet owy opada urwisto
ku jezioru i miastu nad brzegami wody, —
z drugiej dźwiga zielone cmentarza ogrody.
W końcu długiej alei nad przepaści brzegiem
jest kopuła na słupach kamiennych oparta,
do świątyni podobna. Głazy tu szeregiem
rytych imion pokryte: pamiątkowa karta
wszystkich ziem podróżników... Burz i czasów biegiem
nieczytelna się wprawdzie stała i zatarta,
czasem przecież z niej oko nazwisko odkradnie,
które wspomni ojczyznę — i łza na nie spadnie...
Tuż od progów altany opada urwisko
w głogów strojne zarośla. Na dole zwierciadło
połyskuje jeziora, a tak zda się blizko,
że dość skoczyć, by ciało w toń błękitną wpadło.
Nad wodami, jak wielkie kamienne mrowisko,
tysiąc willi, pałaców i wież się rozsiadło, —
dalej wznosi się ścianą Uetliberg zielony;
śnieżne szczyty alpejskie z lewej widać strony.
O, rozkoszne ustronie! Wśród miasta, a przecie
zdala zgiełku i krzyków, ileż błogich godzin
jam tu spędził samotnie! Myśli mojej kwiecie
bujnie tutaj wzrastało; tu miejsce narodzin
pieśni wielu, co dzisiaj płyną gdzieś po świecie, —
tu jam święto obchodził ducha wyswobodzin
który w ciszy światowych myśli zrzucał brzemię,
lotem świętym nad marną podlatując ziemię.
O zachodu godzinie, gdy słońce zapada
skryć się w lasach na szczycie posiniałej góry,
bierze barwy ogniste toń jeziora blada,
śnieżne Alpy się szatą obloką z purpury,
a na dachach pałaców krwawy pożar siada,
złote drzewa i złote są altany mury
i jak gwiazdy łyskają wież kościelnych krzyże,
pod któremi żegnają słońce dźwięczne spiże.
Pieśń studzwonna nad miastem długo, długo płynie,
a ucicha dopiero po słońca zachodzie,
kiedy jasność czerwona w szarych mrokach ginie,
które barwą stalową kładą się na wodzie.
Coraz ciemniej. Nim szatę gwiaździstą rozwinie
noc urocza, nim księżyc w zwycięskim pochodzie
ziemię światłem zdobędzie: mrok się gęsty szerzy
w całym świecie — i miasto ciche pod nim leży.
Coraz ciemniej. Już gwiazdy setkami rozpala
noc na niebie, — na ziemi błyskają latarnie
na to hasło i tak się lśnią po mieście zdala,
jakby gwiazdy w ulicach rozstawione karnie.
Wszystkich gwiazd tych odbiciem drży jeziora fala;
światła wszędzie, — to eter, zda się, ziemię garnie
w jeden uścisk. Bez brzegów się szerzy, bez końca
jedna otchłań powietrzna: błękit, — gwiazdy, — słońca...
Księżyc wschodzi. Blask igra po wód czystych szybie,
dłonią srebrną, perłową dłonią tobie muska
i gonitwy wyprawia w falach jakieś rybie, —
skacze, błyska i miga, przewija się, pluska...
Padł na miasto — i ludzkiej uśpionej siedzibie
siadł jak anioł na czole. Błyszczy dachów łuska,
śmigłe wieże srebrzyste biorą na się groty;
całe miasto wygląda jak gród z bajki złoty.
Cisza wielka. I myśli pijane tą ciszą
biegną razem z oczami tam — na drugą stronę
wzgórza, kędy cmentarze wonią kwiatów dyszą,
kędy stoją anioły z marmuru rzeźbione,
a płaczące im wierzby nad czołami wiszą
i przyboczną straż tworzą cyprysy zielone.
Nocnych blasków kaskada w cichy cmentarz wpadła
i zbudziła odwieczne, pomarłe widziadła.
Mgły się srebrne po grobach budzą. Duchy pewno?
Widma ludzi umarłych opuszczają trumny
i gromadą się snują cichą, tęskną, rzewną...
Tłum zielonych cyprysów odezwał się szumny
i rozmawia coś z rzeszą smutkiem mu pokrewną...
Cicho znowu — i tylko bielą się kolumny
marmurowe na grobach, a mary w ich cieniu
przystanęły, — dumają o mogił więzieniu...
Teraz siedzą na grobach smutne i spokojne,
pośród ciemnych drzew białą łyskające szatą.
Drzewa chylą się ku nim wonnem kwieciem strojne;
wiatr przycichnął, by piersią nie spłoszyć skrzydlatą
tych, co życia szczęśliwie ukończywszy wojnę
i spocząwszy po trudach za cmentarną kratą,
wyszli teraz na księżyc w północnej godzinie, —
wyszli, — znikną, nim krótka, letnia noc przeminie.
Sam jestem w duchów gronie, których pełen cmentarz.
Cicho. Nagle w alei lipy się rozpłaczą
szumem tęsknym i pytać się zdają: »Pamiętasz,
jak przeklinałeś niegdyś samotność, z rozpaczą
walki łaknąc? Dziś błogi ci spokój!« — O, święta-ż
bo ta melodia drzewin! Duszę mą tułaczą,
rozżaloną — swym cichym szeptem w sen kołysze,
zapomnienia rozkoszne lejąc w nią haszysze...
Pojrzę w długą aleję. Na każdej gałęzi
księżyc usiadł i buja, jak swawolne dziecię.
Blask padając w liściastych koronkach się węzi
i maleńkie płateczki, jak białawe kwiecie,
w czarnym piasku rozsiewa, a w liścia uwięzi
srebrny haracz zostawia. Przebóg! Jam tu przecie
nie sam! Między drzewami, — czy to dusza jaka,
czy też człowiek? — ktoś stoi! To posąg śpiewaka!
Posąg! Stoi pomiędzy miastem a grobami,
na gród żywych kamienną, białą patrząc twarzą,
w wielką głuszę umarłych wsłuchany. Nocami,
kiedy gwiazdy się srebrne na błękitach żarzą
i powietrze się syci letnich drzew woniami,
lipy z wiatrem o czasach przeminionych gwarzą:
on się budzi — i patrzy — i myśli — i słucha, —
z twarzy jasnej płomieniem nieśmiertelność bucha.
Poręcz z głazów otacza podnóże pomnika,
obok płacze perłową łzą mała fontanna,
a z jej szeptem się wiąże w akord lip muzyka —
i hymn płynie: »O witaj, ty gwiazdo zaranna
Pieśni! — ojcze śpiewaków, coś nutę rolnika
i pasterza uświęcił! O, cześć ci! Hosanna,
nieśmiertelny!« — A pieśniarz słucha tego dźwięku,
co brzmi swojsko, jak niegdyś lutnia w jego ręku...
O! szczęśliwy!...