Pośród grobów siedząca z marmurową twarzą,
z jasnem czołem żałobną nakrytem zasłoną,
a z ustami bez skargi, z źrenicą wzniesioną,
w której pokój, pogoda i siła się żarzą,
tym podobna, co świata pogardziwszy marą,
uciskani — niezgięci stłumili westchnienia
i dziś gardzą słabymi: ta postać z kamienia
to najdroższa z cnót wszystkich, — świat ją zowie Wiarą.
***
Uśmiechnięta dziecina o błyszczącem oku,
rwąca kwiaty garściami bez myśli, że więdną,
i motylów pogonią żyjąca bezwzględną,
tęcze tylko widząca w burzliwym obłoku,
nie płacząca umarłych, od wieków kolei
odwrócona pamięcią a barwiąca złotem
marzeń wszystko, co przyjść ma i co będzie »potem«:
to najstarsza z cnót wszystkich, — imię ma Nadziei.
***
Trzecia przy nich dziewica z tęsknotą na czole,
nad marzenie piękniejsza i większa nad życie,
do poświęceń gotowa i pragnąca skrycie
rany wszystkie zamykać, wszystkie koić bole,
krzywd pamiętać nie zdolna, błędom pobłażliwa,
zawsze cicha i wierna, bez cienia obłudy,
świat święcąca i łzami zmywająca brudy:
to największa z cnót wszystkich, — Miłość się nazywa.
***
Ta marmurowa matką w dzieciństwie mi była;
na jej łonie-m spał cicho u krzyża podnóży,
cieniem jego osłoni on od życiowej burzy,
a we śnie mi się bajka — ach! szczęśliwa śniła...
Z kolan matki zeszedłszy igrałem z Nadzieją,
jak ze siostrą; motyle ścigałem na łące,
rwałem bluszcze zielone i róże pachnące
i kochałem się w gwiazdach, co na niebie tleją.
Kiedy jednak mi z kwiatów cierń pozostał suchy,
kiedym poznał, że gwiazdy nie schodzą z błękitu,
wybrałem, z lat chłopięcych wychodząc przedświtu,
tę, co kocha — i święci — i podnosi duchy.
***
Miłość dla mnie dziś życiem, tętnem i oddechem —
i szczęśliwy-m z tą wierną! A jednak czasami
o tej siostrze wspominam, co siała kwiatami,
i o głosie matczynym, co był krzyżów echem...
Towarzyszka kochana utrudzone skronie
pocałunkiem ochładza, w świt prowadzi boski,
lecz przy siostrze się tylko dzieckiem nie zna troski,
żal wypłakać na matki można jedno łonie. —