Śmierć w ogrodzie

Na kwietną błoń
szedł śmierci duch.
W sierp zbrojna dłoń
rozwieje w puch
piękności kwiat
i uczuć liść —
i pusty świat
w grób musi iść!
Po kolei
bez nadziei
umrzeć muszą
z wonną duszą
wszystkie kwiaty;
niech bogaty
w barwy, wonie
wieniec skronie
ducha wieńczy,
który dźwięczy
śmierci kosą!

Wichry wieczorne ducha w ogród niosą.
Kędy lilija
listki rozwija
i barwą czystości rozkwita,
duch staje i pyta:
»Czy nie żal ci umrzeć, o, kwiecie?«
Wieczornych ros dziecię,
lilija przeczysta i blada
z uśmiechem powiada:
»Żyłam czysta jak krynica,
jak dziecinne łzy,
nie splamiłam nigdy lica,
święte moje sny!
W niebo patrząc cicho żyłam,
ja siostrzyca gwiazd,
czysta byłam, święta byłam,
choć wokoło chwast!
Ciche życie, piękne życie, —
lecz gdy trzeba już
dziś umierać w dni rozkwicie:
sierp na szyi złóż!«
Anioł zerwał lilijkę, a łzę miał na oku,
gdy ją składał na wonnym, na srebrnym obłoku.

Tam róża rozkwita czerwona,
a wonna jej kwiatu korona,

i pieśni słowicze dokoła,
i motyl jej igra u czoła,
i słońce ją pieści, różuje,
i księżyc nocami całuje...
Duch śmierci przychodzi i pyta:
»Gdy szczęście ci z oka wykwita,
czy nie żal ci umrzeć, o, kwiecie?«
Majowych poranków to dziecię
namiętnym mu szeptem powiada:
»Niech lilja blada
żałuje życia,
która z powicia
i z ziemi łona
wyrosła zimna i zimna skona!
Ja w szczęściu żyłam
i miłość piłam;
kochałam wiele — wiele kochana,
więc błogosławię wszechtworów Pana,
że mi dał żywot taki szczęśliwy!
Po cóż mam czekać, aż wiatr mroźliwy
urodę zniszczy, spędzi motyle?
O, ja nie szemram na śmierci chwilę!«
Anioł zerwał różyczkę — a łzę miał na oku,
gdy ją składał na miękkim, słonecznym obłoku.

W ogrodowej cieplarni

pośród grządek bez darni
kaktus rośnie kolczaty i krzywy;
słońce widzi przez szyby,
niby żyje, a niby
sen to tylko ma ciężki, że żywy.
Anioł śmierci przychodzi i pyta:
»Zamorski kwiecie,
brevis vita
a źle na świecie;
chcesz-li iść do mnie? śmierć cię wybawi!«
A kaktus zadrżał i gorzko prawi:
»Na pustyni, na Saharze
bracia żyją w słońc pożarze,
wśród gorących wichrów wrzasku,
na gorącym, żółtym piasku
i szczęśliwi!
Mnie co żywi?
W obcej ziemi żywot pędzę,
szczęścia nie znam, jeno nędzę!
Mojej woni
wiatr nie zgoni
na pustynie!
Ona zginie
pokryjomu
tu w tym domu!
Moim sokiem

Arab, który
błędnem okiem
darmo chmury
szuka w niebie
nie pokrzepi
konia, siebie!
Ach! tam lepiej, na pustyni lepiej!
Ach! moja woń — tu ludzi odurza
i gałąź ma — tu ludzi kaleczy,
szczęśliwsze są lilija i róża,
choć tej co ja nie mają tu pieczy.
Straszne życie, męka sama!
lecz, aniele, śmierci brama
bojaźń budzi w mojem łonie,
więc żyć dozwól — choć w wazonie...«
Anioł kaktus podeptał i rzucił do piekła,
a z lic mu boskich litość wszystka precz uciekła.

Czytaj dalej: Westchnienie - Jerzy Żuławski