W dawnym mieście najeżonym kolcami wież.
w oberży Pod Rezedą, w najczerwieńszej z altan
pulchna Grätchen śpiewała rozdzwonionym altem
a poeta przy winie pisał dziwny wiersz.
Wtedy zgodnie dzwoniły gotyckie zegary,
płynące w srebrnych czółnach bezmiarami nocy,
a flety rozedrgane w najpłynniejszej arii
błogosławił sam Wolfgang Amadeus Mozart.
A dzisiaj, przyjacielu, próżno rekwizyty
chcemy wskrzeszać, przetapiać w śpiewna rzeczywistość.
Próżno gwiazd poszukiwać w tamte niebo wbitych,
w zapachach przewiązanych wstążeczkami listów.
Niepokój nie pozwala patrzeć się za siebie.
W siebie nam nie pozwala spojrzeć srebrny strach.
A teraz płynie ciężko po zimowym niebie
księżyc, jak zagubiona i samotna kra.
Widzisz teraz jak ciężko labiryntem dni
uwikłanym w samotność pośród fikcyj płynąć.
Dlatego to zamknięcie i dlatego łzy
i dlatego powroty w czas, który odpłynął.
Oto wracasz w klasyczną regularność strof,
patrzysz w zmierzchy sielanek w średniowiecznym mieście —
w dali arie Mozarta w pianissimach mrą
a w czerwonych altanach milkną stare pieśni.
Już jestem, przyjacielu, w rzeczywistym styczniu.
Wszystko już jest konkretne. Oto jesteś Ty.
Odpłynęła, jak stary statek, romantyczność.
Płyniemy w inną stronę. W przyszłość. W wzbierające dni.
Źródło: Sygnały, r. 1936, nr 23. Wiersz został unowocześniony.