Ja — Wobec Boga nędzarz marny,
(Za krótkie życie na mój trud)
Wiecznie mieliwo w ciężkich żarnach
Obracam — z marzeń mych i snów.
Ty podaruj mi, Panie, niedziele,
Niech mnie klecha wymodli od świąt,
W nich mą odzież i duszę wybielę,
Już je dawno przepiłem, ja — łotr.
W kupie druhów niepewnych, przy dzbanie
Z winem, w karczmie zagubionej gdzieś,
Zaczynam nagle, niespodzianie
Błędne a proste wiersze pleść.
A tłum przycichł, słucha mnie i marzy,
Z kurw, bandytów i złodziei tłum,
Bo ja za nich wszystkich towarzysz
Najmądrzejszy, wszystkim brat i kum.
I zaprawdę — żyje to święto,
Które rodzi mrok karczem i brud,
Święto słów w grzechu poczętych,
Poematów i słów moich bunt.
II
Jak robaki W tej baszcie stłoczeni,
Draby i złodzieje, buntownicy,
Nie raz pierwszy łańcuchami o ziemię
Dzwonią tu sprzedajne ladacznice.
Trzy sakiewki cekinów dla sędziów
Ma u Boga lewantyński kupiec,
Śmierć od siebie chce chytrze odpędzić,
Dziesięć miar chciał ten brzuchacz wyłupić.
I to ścierwo od samego rana
Głową tłukł w mur, łzawił się i miotał,
Wszystkie grzechy wyznał na kolanach,
Tak się lękał umierać, idiota!
A zbój, z twarzą jak byk, i obrzmiałą,
Klął się diabłu, z oczyma na kracie :
Ty mi kata chwackiego, sznur trwały
Ten raz jeden podaruj, kamracie!
Ja wierszami zadrapałem mury,
I dla siebie prosiłem nic mnogo,
By nie wieszał ani sądził mnie dureń,
O tom błagał i czarta i Boga.
Źródło: Sygnały, r. 1936, nr 14.