Z zasuniętymi powieki,
Podobny do nieboszczyka
Staruszek, zda się, że śpi.
Po bladych licach kaleki
Nieznaczny uśmiech przemyka.
Snąć nie o ciemniach bez końca,
Wśród których tyle lat tkwił,
W tej chwili marzy i śni,
Lecz blaskach złocistych słońca,
Dla których żył.
On widział to w sennej dobie,
Że dzisiaj umrze, za chwilę
Skończą się bóle i sny.
Wie dobrze, że wnet już w grobie
Odpocznie, lecz jeszcze tyle
Wyblagał u Boga łaski
Za dziesięć ciemności lat,
Chociaż niegodny i zły.
Że jeszcze zobaczy blaski
Słońca i świat.
A gdy tak śni na pościeli,
Do izby zwolna ze dwora
Zachodzą jak tylna straż
Dnia ginącego w topieli
Ostatnie blaski wieczora.»
I w snopie krwawych promieni
Swą całą wydawszy moc,
Na starca wypełzły twarz,
Aż zwolna, niknąć wśród cieni,
Zapadły w noc.
A kiedy światło skonało,
Cień całą izbę otoczy,
Że ledwie widać o krok.
W tej chwili staruszka ciało
Zadrgało, rozwarte oczy
Wbił nagle, pełne wyrazu,
W ten izby najdalszy kąt,
Skąd czarny wychodził mrok,
I woła, siadłszy od razu:
„Ja widzę stąd...
„Widzę świat — ach jeszcze chwilka,
Tam światło słońca, księżyca,
Gwiazd, wszystko razem... tam... tam!
Ach wielki Boże!” Łez kilka
Z ócz mu wypadło na lica.
Wychudłem zgina się ciałem
I szepce: „Tak, to już czas.
Ja wszystko tak dawno znam,
Ale ja przecież wiedziałem,
Że jeszcze raz...“
Milknie i pada na łoże,
Rękoma oczy przeciera,
By mętne usunąć łzy,
Zza których patrzeć nie może.
Chce mówić, usta otwiera,
A jeszcze w stronę widziadła
Wyciąga ręce. Wtem nić,
Co w życie łączyła sny,
Rwie się a ręka opadła,
I przestał żyć.
Źródło: Sygnały, r. 1934, nr 10 i 11.